Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Zgarnęła długie, hebanowe włosy w wysoki kok, na koniec wsuwając w niego srebrną spinkę o kształcie kwiatu. Ostatni raz spojrzała na swoje odbicie chcąc się upewnić, że wszystko było na swoim miejscu. Miała typowo japońską urodę. Delikatna, blada cera, oczy w kształcie migdałów przyozdobione grubą warstwą ciemnych rzęs, łagodne rysy twarzy. Jedynie wzrostem odbiegała od przeciętnej Japonki, gdyż mierzyła aż metr sześćdziesiąt osiem. Całkiem sporo biorąc pod uwagę tutejsze kobiety.
Poprawiła ozdobne kimono, a następnie skierowała swe kroki ku wyjścia z chaty. Jak się spodziewała - na zewnątrz znajdowali się praktycznie wszyscy mieszkańcy wioski.
- Jesteś pewna? - zapytał najstarszy z mężczyzn, który wchodził w skład starszyzny wioski. Kobieta skinęła delikatnie głową i podeszła bliżej. Jej czerwone jak krew usta wygięły się w ledwo zauważalnym uśmiechu.
- Tak. Zresztą, sama przybyłam tutaj w tym celu, mój drogi. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. - dotknęła lekko jego wątłego ramienia mając wrażenie, że lada moment rozsypie się pod jej dotykiem niczym stare. spróchniałe drzewo.
- Tak, wiem. Ale nie potrafię wyzbyć się wrażenie, że to nie w porządku. Nie powinnaś umierać dla nas, dla obcych dla ciebie ludzi. - Kikyou uniosła dłoń w geście, aby powstrzymać go przed kolejnymi wypowiadanymi słowami.
- Jesteście jedną z nielicznych wiosek, które jeszcze składają ofiary z ludzi youkai. Z jednej strony to fascynującej, z drugiej przerażające. Sama wybrałam drogę, którą obrałam. To tylko i wyłącznie moja decyzja. Zresztą... tak naprawdę nikt nie wie co się dzieje z kobietami, które do tej pory poświęciliście. Być może żyją spokojnie w Księżycowym Pałacu. - ponownie się uśmiechnęła, choć wewnętrznie czuła, że w żaden sposób nie zdoła go przekonać. Zresztą... prawdę powiedziawszy za dwa dni i tak nikt nie będzie o niej pamiętał. Będą świętowali, że chociaż tego roku udało im się uniknąć poświęcenia jednego z nich. Kikyou uniosła dumnie głowę i ruszyła przed siebie, kierując się wąską, wyżłobioną w kamieniu ścieżką.
Prawdę powiedziawszy miała swoje własne powody, dla których zgłosiła się jako "ofiara". Bynajmniej nie zamierzała dzisiejszej nocy umierać. Miała plan, który zamierzała zrealizować. Chłód obsydianowego sztyletu drażnił skórę jej uda. Starała się nie zwracać na to uwagi. Potrzebowała miejsca łatwo dostępnego a jednocześnie z dala od spojrzenia samozwańczego boga.
Dotarłszy do miejsca, poklepała dłonią bok bawoła, który był uwiązany do płaskiej skały. Podeszła do niej, po czym wspięła się i usiadła na piętach, przymykając lekko powieki. Bawół, połowa zbiorów i dziewica. Co za połączenie zażyczył sobie, prychnęła w duchu. Księżyc w pełni wychylił się zza jednej z chmur oświetlając prowizoryczny ołtarz.
Pozostało wyczekiwanie przybycia boga.
Poprawiła ozdobne kimono, a następnie skierowała swe kroki ku wyjścia z chaty. Jak się spodziewała - na zewnątrz znajdowali się praktycznie wszyscy mieszkańcy wioski.
- Jesteś pewna? - zapytał najstarszy z mężczyzn, który wchodził w skład starszyzny wioski. Kobieta skinęła delikatnie głową i podeszła bliżej. Jej czerwone jak krew usta wygięły się w ledwo zauważalnym uśmiechu.
- Tak. Zresztą, sama przybyłam tutaj w tym celu, mój drogi. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. - dotknęła lekko jego wątłego ramienia mając wrażenie, że lada moment rozsypie się pod jej dotykiem niczym stare. spróchniałe drzewo.
- Tak, wiem. Ale nie potrafię wyzbyć się wrażenie, że to nie w porządku. Nie powinnaś umierać dla nas, dla obcych dla ciebie ludzi. - Kikyou uniosła dłoń w geście, aby powstrzymać go przed kolejnymi wypowiadanymi słowami.
- Jesteście jedną z nielicznych wiosek, które jeszcze składają ofiary z ludzi youkai. Z jednej strony to fascynującej, z drugiej przerażające. Sama wybrałam drogę, którą obrałam. To tylko i wyłącznie moja decyzja. Zresztą... tak naprawdę nikt nie wie co się dzieje z kobietami, które do tej pory poświęciliście. Być może żyją spokojnie w Księżycowym Pałacu. - ponownie się uśmiechnęła, choć wewnętrznie czuła, że w żaden sposób nie zdoła go przekonać. Zresztą... prawdę powiedziawszy za dwa dni i tak nikt nie będzie o niej pamiętał. Będą świętowali, że chociaż tego roku udało im się uniknąć poświęcenia jednego z nich. Kikyou uniosła dumnie głowę i ruszyła przed siebie, kierując się wąską, wyżłobioną w kamieniu ścieżką.
Prawdę powiedziawszy miała swoje własne powody, dla których zgłosiła się jako "ofiara". Bynajmniej nie zamierzała dzisiejszej nocy umierać. Miała plan, który zamierzała zrealizować. Chłód obsydianowego sztyletu drażnił skórę jej uda. Starała się nie zwracać na to uwagi. Potrzebowała miejsca łatwo dostępnego a jednocześnie z dala od spojrzenia samozwańczego boga.
Dotarłszy do miejsca, poklepała dłonią bok bawoła, który był uwiązany do płaskiej skały. Podeszła do niej, po czym wspięła się i usiadła na piętach, przymykając lekko powieki. Bawół, połowa zbiorów i dziewica. Co za połączenie zażyczył sobie, prychnęła w duchu. Księżyc w pełni wychylił się zza jednej z chmur oświetlając prowizoryczny ołtarz.
Pozostało wyczekiwanie przybycia boga.
Dni były krótkie, noce coraz zimniejsze. Cesarz nie żył, a wraz z nim Keiitaro Heike – shōgun, znaleziony przed bramami pałacu cesarskiego, z mieczem werżniętym aż po rękojeść we własne trzewia. Czy popełnił seppuku nie mogąc pogodzić się z myślą o śmierci władcy? Tak zakładano. Konflikt między ludźmi a yōkai był już tylko kwestią czasu; sojusz wisiał na włosku, coraz cieńszym i słabszym. Zbyt wielu próbowało zrzucić winę na niedawnych, boskich sojuszników, jakoby mordercą był duch, demon albo jakiekolwiek inne mamidło. Dowodów nie było żadnych, ale domysłów? Tyle ile ludzi.
Japonia żyła tylko tą tragedią; coraz bardziej brzydzono się i obawiano yōkai. Odsuwano się od nich, z niewielkimi wyjątkami.
Nad brzegiem jeziora Heichiro, w górach Fūriko, znajdował się chram. Mieszkańcy pobliskiej wioski byli jednymi z niewielu, którzy wciąż składali dary tamtejszemu bóstwu. Znad fałd rękawów szeptano o ciemnej jak noc postaci, którą z rzadka, ale nader dokładnie, można było spotkać wałęsającą się po fundamentach skrytej wśród drzew świątyni. Szczupła sylwetka ubrana w ciemne haori – krótkie kimono, i pierwszorzędne hakame, postukiwała skórzanymi sandałami, których pasy silnie obwiązywały łydki. Wędrowała bez celu, w milczeniu, nie rozglądając się na boki, nie atakując i nie zwracając uwagi na deszcze.
Spod materiałów wystawały dłonie tak blade jak trupi księżyc. Jedna z rąk dzierżyła miecz; samurajską katanę o czarnej klindze błyszczącej niczym niebo z gwiazdami.
Ludność Uemokawy, małej wioski, wierzyła, że po skromnej świątyni przechadzał się Tsukuyomi, bóg księżyca. Wygnaniec należący do Trójki Szlachetnych Dzieci, brat samej Amaterasu. Dlaczego z jego oręża, silnie trzymającego w pięści, kapała krew? Tego nie wiedzieli. Byli jednak przekonani, że to jego łaskawość zapewnia dobrobyt. Gdy okoliczne miasteczka, wioski i pałace zalewały wściekłe wody, Uemokawa pozostawała nietknięta – i tak od stu czterdziestu trzech lat, czyli od pierwszej posłanej w darach dziewicy.
– Panie Tsukuyomi – szepnęła dźwięcznie, gdy jej srebrne włosy rozsypywały się na ziemi podczas ukłonu. Podeszła do niego, a potem uklękła tak cicho, że tylko zapach zdradził jej obecność. – Już czas.
Głos Shūriku przywrócił mu pełną świadomość, choć nawet mimo tego myśli krążyły wokół ostatnich wydarzeń. Były jak sępy głodne padliny, gotowe zhańbić się dla choćby najmniejszego kęska plotki; kiedy, na bogów, stoczył się tak nisko?
Sądził, że świat ludzi nic go nie obchodzi. W porównaniu do Amaterasu, władczyni Tagamahary, zbywał pakty machnięciem dłoni, a na każde spotkanie z człowiekiem, gniotły się w jego ciele trzewia, płuca i serce. Nie znosił ich? Do niedawna tak by to określił, ale ostatnio polubił inne słowo i to ono bardziej pasowało. Gardził.
Nie widywał się z siostrą od milleniów, ale nie miało to żadnego znaczenia – znał ją dość dobrze, aby wiedzieć, że robiła wszystko dla uzyskania poparcia i to dzięki niej doszło do zakopania toporów wojennych. Sam nie ingerował w ten niedorzeczny sojusz; wierzył, że prędzej czy później się rozpadnie.
I wreszcie znalazł się ktoś cichy jak cień; wbił nóż tak głęboko, że ostrze przecięło nie tylko linię łączącą oba światy, ale przeszło na wylot przez serce samego cesarza. Cesarza! Któż mógł podnieść oręż na wielkiego władcę ludzi? Któż inny, jak nie bóstwo, któryś z yōkai, mściwy duch albo chociaż pierwsze lepsze złośliwe lisiątko, które nie wytrzymało ujmy dawanej przez rozejm?
Ludzie byli tacy przewidywalni.
Podniósł się, ostatni raz zerkając na jezioro; lśniło pięknie, przyciągając spojrzenia. Dziś nie było tak jasno jak tamtej nocy, wiedział jednak, że w wodzie pływa mnóstwo kolorowych ryb. Czekały na pokarm.
Nie pozwoliła sobie na żadną wizualną reakcję, ale nie dała rady pozbyć się nuty przejęcia z głosu.
– Panie Tsukuyomi, to niebezpieczne! – jej szept zabrzmiał ostrzej. Za mniejsze przewinienia karał podwładnych wieczną ślepotą.
– Kobieta jest sama – rzekł spokojnie, poprawiając nałożone kimono. Czarny materiał niemal gwarantował niewidoczność i gdyby nie srebrne ornamenty, z pewnością oczy zgubiłyby go w panującym mroku.
– Ludzie są fałszywi – nie ustępowała. – Potrafią omamić. Wszyscy w Księżycowym Pałacu mówią, że cesarza zabił nie kto inny jak Keiitaro Heike. Człowiek człowieka, mój panie.
Miał dość jej gadaniny; martwiła się, a to takie przyziemne uczucie... Przez to nie mógł zapomnieć, że przed wieloma laty zasilała szeregi japońskiej ludności. Przechadzała się tymi co oni ścieżkami, patrzyła na demony, dusze i bóstwa z tą samą zgrozą i niezrozumieniem. Odesłał ją jednym ruchem nadgarstka. Zamieniła się w mgłę, zdmuchniętą w głąb lasu mimo braku wiatru.
Nie tylko ludzie bywali fałszywi.
Prawda, moja ukochana?
Czekała przy kamieniu – jak każda poprzednia i jak wszystkie następne. Blada twarz ukazana w chwili wychynięcia księżyca zza gęstych chmur, czerwone usta, czarne włosy ściągnięte w kok. O czym myślała? Lękała się śmierci? Kpiła z niej?
– Waszej wiosce nic nie grozi – stonowane zapewnienie padło w chwili, w której pojawił się dwa metry przed nią. Jeżeli mrugnęła; jeszcze przed zamknięciem powiek nie było po nim śladu, ale po ich uchyleniu, stał frontem do niej. – Wstań, ludzka dziewczyno. Do Księżycowego Pałacu idzie się pieszo.
Japonia żyła tylko tą tragedią; coraz bardziej brzydzono się i obawiano yōkai. Odsuwano się od nich, z niewielkimi wyjątkami.
Nad brzegiem jeziora Heichiro, w górach Fūriko, znajdował się chram. Mieszkańcy pobliskiej wioski byli jednymi z niewielu, którzy wciąż składali dary tamtejszemu bóstwu. Znad fałd rękawów szeptano o ciemnej jak noc postaci, którą z rzadka, ale nader dokładnie, można było spotkać wałęsającą się po fundamentach skrytej wśród drzew świątyni. Szczupła sylwetka ubrana w ciemne haori – krótkie kimono, i pierwszorzędne hakame, postukiwała skórzanymi sandałami, których pasy silnie obwiązywały łydki. Wędrowała bez celu, w milczeniu, nie rozglądając się na boki, nie atakując i nie zwracając uwagi na deszcze.
Spod materiałów wystawały dłonie tak blade jak trupi księżyc. Jedna z rąk dzierżyła miecz; samurajską katanę o czarnej klindze błyszczącej niczym niebo z gwiazdami.
Ludność Uemokawy, małej wioski, wierzyła, że po skromnej świątyni przechadzał się Tsukuyomi, bóg księżyca. Wygnaniec należący do Trójki Szlachetnych Dzieci, brat samej Amaterasu. Dlaczego z jego oręża, silnie trzymającego w pięści, kapała krew? Tego nie wiedzieli. Byli jednak przekonani, że to jego łaskawość zapewnia dobrobyt. Gdy okoliczne miasteczka, wioski i pałace zalewały wściekłe wody, Uemokawa pozostawała nietknięta – i tak od stu czterdziestu trzech lat, czyli od pierwszej posłanej w darach dziewicy.
– Panie Tsukuyomi – szepnęła dźwięcznie, gdy jej srebrne włosy rozsypywały się na ziemi podczas ukłonu. Podeszła do niego, a potem uklękła tak cicho, że tylko zapach zdradził jej obecność. – Już czas.
Głos Shūriku przywrócił mu pełną świadomość, choć nawet mimo tego myśli krążyły wokół ostatnich wydarzeń. Były jak sępy głodne padliny, gotowe zhańbić się dla choćby najmniejszego kęska plotki; kiedy, na bogów, stoczył się tak nisko?
Sądził, że świat ludzi nic go nie obchodzi. W porównaniu do Amaterasu, władczyni Tagamahary, zbywał pakty machnięciem dłoni, a na każde spotkanie z człowiekiem, gniotły się w jego ciele trzewia, płuca i serce. Nie znosił ich? Do niedawna tak by to określił, ale ostatnio polubił inne słowo i to ono bardziej pasowało. Gardził.
Nie widywał się z siostrą od milleniów, ale nie miało to żadnego znaczenia – znał ją dość dobrze, aby wiedzieć, że robiła wszystko dla uzyskania poparcia i to dzięki niej doszło do zakopania toporów wojennych. Sam nie ingerował w ten niedorzeczny sojusz; wierzył, że prędzej czy później się rozpadnie.
I wreszcie znalazł się ktoś cichy jak cień; wbił nóż tak głęboko, że ostrze przecięło nie tylko linię łączącą oba światy, ale przeszło na wylot przez serce samego cesarza. Cesarza! Któż mógł podnieść oręż na wielkiego władcę ludzi? Któż inny, jak nie bóstwo, któryś z yōkai, mściwy duch albo chociaż pierwsze lepsze złośliwe lisiątko, które nie wytrzymało ujmy dawanej przez rozejm?
Ludzie byli tacy przewidywalni.
Podniósł się, ostatni raz zerkając na jezioro; lśniło pięknie, przyciągając spojrzenia. Dziś nie było tak jasno jak tamtej nocy, wiedział jednak, że w wodzie pływa mnóstwo kolorowych ryb. Czekały na pokarm.
Nie pozwoliła sobie na żadną wizualną reakcję, ale nie dała rady pozbyć się nuty przejęcia z głosu.
– Panie Tsukuyomi, to niebezpieczne! – jej szept zabrzmiał ostrzej. Za mniejsze przewinienia karał podwładnych wieczną ślepotą.
– Kobieta jest sama – rzekł spokojnie, poprawiając nałożone kimono. Czarny materiał niemal gwarantował niewidoczność i gdyby nie srebrne ornamenty, z pewnością oczy zgubiłyby go w panującym mroku.
– Ludzie są fałszywi – nie ustępowała. – Potrafią omamić. Wszyscy w Księżycowym Pałacu mówią, że cesarza zabił nie kto inny jak Keiitaro Heike. Człowiek człowieka, mój panie.
Miał dość jej gadaniny; martwiła się, a to takie przyziemne uczucie... Przez to nie mógł zapomnieć, że przed wieloma laty zasilała szeregi japońskiej ludności. Przechadzała się tymi co oni ścieżkami, patrzyła na demony, dusze i bóstwa z tą samą zgrozą i niezrozumieniem. Odesłał ją jednym ruchem nadgarstka. Zamieniła się w mgłę, zdmuchniętą w głąb lasu mimo braku wiatru.
Nie tylko ludzie bywali fałszywi.
Prawda, moja ukochana?
Czekała przy kamieniu – jak każda poprzednia i jak wszystkie następne. Blada twarz ukazana w chwili wychynięcia księżyca zza gęstych chmur, czerwone usta, czarne włosy ściągnięte w kok. O czym myślała? Lękała się śmierci? Kpiła z niej?
– Waszej wiosce nic nie grozi – stonowane zapewnienie padło w chwili, w której pojawił się dwa metry przed nią. Jeżeli mrugnęła; jeszcze przed zamknięciem powiek nie było po nim śladu, ale po ich uchyleniu, stał frontem do niej. – Wstań, ludzka dziewczyno. Do Księżycowego Pałacu idzie się pieszo.
Nawet dźwięk cichych i miękkich kroków nie sprawił, by uniosła spojrzenie. Cierpliwie czekała na jakikolwiek gest czy też słowo, sprawiając wrażenie posłusznej i uległej; tak, jak ją wychowywano od najmłodszych lat, by od początku do końca starannie odgrywała nadaną jej rolę. Dopiero w momencie, w którym padły pierwsze słowa, niespiesznie drgnęła pozwalając zadrzeć głowę nieco wyżej aby przyjrzeć się owianej złą sławą sylwetce.
Ciemne spojrzenie rozszerzyło się nieznacznie w niemym zaskoczeniu, gdyż spodziewała się ujrzeć.... coś innego. Demon nie wyróżniał się właściwie niczym nadzwyczajnym. Ba, z powodzeniem można było pomylić go ze zwykłym śmiertelnikiem. Jedynie przerażająco blada skóra, która skąpana księżycowymi promieniami zdawała się lśnić jakoby poprzeplatana srebrnymi nićmi zdradzała jego prawdziwe pochodzenie. I choć nie otaczała go aura krwi i zniszczenia, jak to bywało w przypadku innych youkai, to z pewnością nie mogła traktować go zbyt lekceważąco.
Powinna zaatakować teraz i wbić ostrze prosto w jego serce? Nie, byłoby to zbyt pochopne i ryzykowane. Nie miała pewności czy przybył tu sam, czy w cieniach lasu czaiły się inne złowrogie duchy czekające na rozkaz swego pana. Nie, jeszcze nie teraz. Musiała wyczekać. Cierpliwość była złotem.
- W takim razie me serce może odetchnąć w uldze. - odparła spokojnie, choć w rzeczywistości nie zależało jej zbytnio na wiosce i jej mieszkańcach. Była gotowa poświęcić ich wszystkich, od najstarszych po najmłodszych, jeżeli byłaby taka konieczność. Śmierć jednego potwora była o wiele bardziej cenna aniżeli życie jednej wioski.
Podniosła się z poprzedniej pozycji, prostując się, lecz nie na tyle, by nie wyjść na zbyt arogancką, przy jednoczesnym zachowaniu dumy. Zawahała się tylko przez ulotną sekundę. Złapała za lejce woła i pociągnęła go lekko, zmuszając zwierzę do ruszenia. Nie miała pojęcia czy ktoś przyjdzie i go zabierze, wolała jednak nie pozostawiać go na pastwę niewiadomej.
W milczeniu kierowała swe kroki za mężczyzną, przyglądając się jego plecom skrytym za cienkim, czarnym materiałem ubrania, które miał na sobie. Ciekawe co robił z poprzednimi kobietami. Gwałcił je i zabijał? Czy może zjadał? Albo gwałcił, zabijał i zjadał? Niekoniecznie w tej kolejności.
Youkai słynęli ze swojego uwielbienia do ludzkiego mięsa. Jednakże Kikyou nie zamierzała stać się częścią menu tego potwora. Nie dziś. Nie jutro. Nie w żadnej przyszłości.
O dziwo schody w górę nie były aż tak strome, jak z początku sprawiały wrażenie. Przyzwyczajona do ciężkiego treningu bez zająknięcia pokonywała kolejne stopnie czując, jakby zbliżała się aż pod sam księżyc. Księżyc, który dzisiejszej nocy wyjątkowo pięknie zdobił granatowy nieboskłon otulając las swym chłodnym blaskiem.
Dotknęła delikatnie boku prowadzonego przez nią zwierzęcia, czując pod opuszkami napiętą skórę. Czy jej własna skóra też była taka w dotyku? Nie odczuwała strachu, nie. Nie odczuwała też niepokoju, nic z tych rzeczy. A mimo to aura, jaka otaczała księżycowego księcia wydawała się coraz bardziej ją przygniatać, jakoby niewidzialna siła dotykała jej ramion i wżynała drobne ciało w kamienne schody. Mimowolnie uniosła wolną dłoń i przesunęła delikatnie paznokciami po swoim karku.
Jeżeli polegnie i zawiedzie, była gotowa na śmierć.
Czy aby na pewno?
Zatrzymała się, gdy dotarli na samą górę, a jej oczom ukazał się Księżycowy Pałac.
-... Robi wrażenie. - odezwała się na tyle cicho, że jej ton wydawał się być jedynie szeptem niesionym przez wiatr, acz na tyle wiarygodnym, że słowa z pewnością były prawdziwe.
Ciemne spojrzenie rozszerzyło się nieznacznie w niemym zaskoczeniu, gdyż spodziewała się ujrzeć.... coś innego. Demon nie wyróżniał się właściwie niczym nadzwyczajnym. Ba, z powodzeniem można było pomylić go ze zwykłym śmiertelnikiem. Jedynie przerażająco blada skóra, która skąpana księżycowymi promieniami zdawała się lśnić jakoby poprzeplatana srebrnymi nićmi zdradzała jego prawdziwe pochodzenie. I choć nie otaczała go aura krwi i zniszczenia, jak to bywało w przypadku innych youkai, to z pewnością nie mogła traktować go zbyt lekceważąco.
Powinna zaatakować teraz i wbić ostrze prosto w jego serce? Nie, byłoby to zbyt pochopne i ryzykowane. Nie miała pewności czy przybył tu sam, czy w cieniach lasu czaiły się inne złowrogie duchy czekające na rozkaz swego pana. Nie, jeszcze nie teraz. Musiała wyczekać. Cierpliwość była złotem.
- W takim razie me serce może odetchnąć w uldze. - odparła spokojnie, choć w rzeczywistości nie zależało jej zbytnio na wiosce i jej mieszkańcach. Była gotowa poświęcić ich wszystkich, od najstarszych po najmłodszych, jeżeli byłaby taka konieczność. Śmierć jednego potwora była o wiele bardziej cenna aniżeli życie jednej wioski.
Podniosła się z poprzedniej pozycji, prostując się, lecz nie na tyle, by nie wyjść na zbyt arogancką, przy jednoczesnym zachowaniu dumy. Zawahała się tylko przez ulotną sekundę. Złapała za lejce woła i pociągnęła go lekko, zmuszając zwierzę do ruszenia. Nie miała pojęcia czy ktoś przyjdzie i go zabierze, wolała jednak nie pozostawiać go na pastwę niewiadomej.
W milczeniu kierowała swe kroki za mężczyzną, przyglądając się jego plecom skrytym za cienkim, czarnym materiałem ubrania, które miał na sobie. Ciekawe co robił z poprzednimi kobietami. Gwałcił je i zabijał? Czy może zjadał? Albo gwałcił, zabijał i zjadał? Niekoniecznie w tej kolejności.
Youkai słynęli ze swojego uwielbienia do ludzkiego mięsa. Jednakże Kikyou nie zamierzała stać się częścią menu tego potwora. Nie dziś. Nie jutro. Nie w żadnej przyszłości.
O dziwo schody w górę nie były aż tak strome, jak z początku sprawiały wrażenie. Przyzwyczajona do ciężkiego treningu bez zająknięcia pokonywała kolejne stopnie czując, jakby zbliżała się aż pod sam księżyc. Księżyc, który dzisiejszej nocy wyjątkowo pięknie zdobił granatowy nieboskłon otulając las swym chłodnym blaskiem.
Dotknęła delikatnie boku prowadzonego przez nią zwierzęcia, czując pod opuszkami napiętą skórę. Czy jej własna skóra też była taka w dotyku? Nie odczuwała strachu, nie. Nie odczuwała też niepokoju, nic z tych rzeczy. A mimo to aura, jaka otaczała księżycowego księcia wydawała się coraz bardziej ją przygniatać, jakoby niewidzialna siła dotykała jej ramion i wżynała drobne ciało w kamienne schody. Mimowolnie uniosła wolną dłoń i przesunęła delikatnie paznokciami po swoim karku.
Jeżeli polegnie i zawiedzie, była gotowa na śmierć.
Czy aby na pewno?
Zatrzymała się, gdy dotarli na samą górę, a jej oczom ukazał się Księżycowy Pałac.
-... Robi wrażenie. - odezwała się na tyle cicho, że jej ton wydawał się być jedynie szeptem niesionym przez wiatr, acz na tyle wiarygodnym, że słowa z pewnością były prawdziwe.
Reakcja kobiety (albo raczej jej całkowity brak) wywołała u niego niezdrowe zainteresowanie. Pojawił się przed nią jak duch. Kim więc była, że nie zrobiło to na niej wrażenia? Nie szedł przecież, nie jak zwykły człowiek, a tego, co zrobił, nie dało się opisać znanymi słowami. Zabrakło kroków, szelestu ubrań; nie było nawet zaczerpywanego po drodze oddechu, zapachu albo statycznie zbliżającej się sylwetki, którą spostrzegawcze oko wychwyciło przed czasem. W jednej chwili siedziała tu jedynie w towarzystwie ospałego wołu, a w następnej stało przed nią bóstwo. I nic. Żadnego drgnięcia mięśni, skrzywienia, zaciśnięcia czerwonych warg. Jakby wieśniacy odlali ją z kamienia, chcąc oszukać jedynego pana yōkai, który chronił ich przed niebezpieczeństwami.
Tsukuyomi zdusił w sobie niezadowolone cmoknięcie.
Ile to wieków składano mu hołd w postaci kobiet takich jak ta? Nie potrafił określić.
A ile było kobiet, które zdawały się ignorować jego boską obecność?
Był pewien, że jedna.
Mimo tego odezwał się do niej, a potem, gdy się podniosła, ruszyli w milczeniu zalesioną ścieżką.
Trupi księżyc nad ich głowami lśnił srebrzyście, odganiając mroki znad jeziora jak zniecierpliwione ręce odgarniają okruszki z blatu, ale kiedy weszli do lasu, nastała niemal nieprzenikniona ciemność. Pod podeszwami ofiarowanej panienki chrupały pancerze cykad – lato okazało się mordercze. Tysiące małych ciałek rozlatywało się z trzaskiem przy byle nacisku. Dźwięk przypominał przełamywanie ciasteczek z wróżbami, ale w porównaniu do nich, ten wydawany przez zgniatane owady brzmiał złowieszczo i śmiertelnie nieludzko.
Idący kilka kroków przed Kikyō Tsukuyomi zdawał się więc nie ważyć nawet grama – deptał wprawdzie po zaschniętych pluskwiakach, ale nie naruszał ich w żaden sposób.
Las zamknął się za nimi i kiedy zapanował mrok, trzeba było przejścia niemal połowy trasy, aby wokół zaczęło się rozjaśniać. Spomiędzy koron drzew, zarośli i ściółki wychylały się setki lampionów, a wraz z nimi oczu; pokracznych mar, duchów i wszelkiej maści tsukumogami. Zza pni wyglądały głowy o płaczących twarzach, wyszczerzonych obliczach i obojętnych maskach w kształtach lisich, ptasich i kocich pysków. Wszystkie spojrzenia ciągnęły się za idącą wzdłuż coraz mniej zaznaczonej ścieżki parą, a gdy ta znikała w oddali, ruszali w ślad za nimi. Kroczyli jak tancerze, pełzli po ziemi, sunęli tuż nad nią lub płynęli w powietrzu niczym węże morskie.
Tsukuyomi kątem oka wychwycił zarys mlecznobiałej postaci; jedynie kontur, bardzo słaby i przeźroczysty.
„To niebezpieczne”, szeptała mgła. „Takie niebezpieczne, mój panie...”
Pałac robił wrażenie; przynajmniej budowla wywołała w nieznajomej minimum oczekiwanego zdumienia.
– Dziękuję – uśmiechnął się, nie odrywając oczu od dachów z zawiniętymi ku górze krańcami, od stopni ciągnących się pomiędzy kryptomeriami i od białych poświat lampionów, których mnóstwo wisiało na różnych stopniach konstrukcji.
To pałac wzniesiony dzięki Ryūichiemu, smokowi Pełni. Jego przeogromna paszcza mknęła wzdłuż nieba, a gdy natrafiła na księżyc, zaciskała na nim kły. – Zanosił jego skrawki na tę górę – opowiadał Tsukuyomi, gdy weszli na pierwszy stopień niewyobrażalnie długich schodów. – Co noc to samo, bez odpoczynku, mijając zimne gwiazdy, naprzykrzając się Amenominakanushi... Wielu uważało Ryūichiego za niepojęcie odważnego. – Kiedy księżyc zamieniał się w cienki jak pergamin rogalik, smok odczekiwał tak długo aż ten zaokrąglił się na nowo. – Ta żmudna praca nauczyła księżyc chudnąć i przybierać masę w nieskończoność.
Nie mogła tego dojrzeć; ale wyczuć z tonu głosu? Być może wychwyciła, że skrzywił się na drugą część opowieści;
– Smoka zabiło słońce. Je także pragnął pożreć, chcąc stworzyć siostrzany pałac na niedalekiej górze Kei. – Wsunął dłoń do przeciwległego rękawa. Opuszkami dotykał nagiego przegubu. Zero pulsu i ciepła. Zimny marmur i nic ponadto. Czym się więc różnili od idącej obok kobiety?
– Oddech Smoka Nocy wciąż pojawia się co ranek. Ludzie, zdaje się, nazywają to mgłą i rosą. My pamiętamy go jako tego, który zniósł z nieba budulec na Księżycowy Pałac, a swoje ostatnie tchnienie wydał o brzasku.
Na szczycie schodów znajdował się rozległy plac, który niemal całkowicie przeinaczono w ogród. Przechodząc pod torii, wpadało się w plątaninę płaskich dróg. Gdzieś w oddali postukiwał bambus, na którego kraniec wpłynęła woda; prymitywna konstrukcja studzienki zapewniała miarowy takt. Wszędzie pachniały liliowce, peonie, zawilce i chryzantemy, choć przede wszystkim dominowała tu wieczna zieleń. Licznych ozdób, gdyby je zliczyć, zawsze było nieparzyście. Estetyka mieszała się z symboliką.
A jednak widać było różnicę; za drzewkami bonsai, rododendronami i azalią japońską, kryło się coraz więcej stworzeń. Tsukuyomi nie zwracał na nie uwagi; dla niego byli sami – tylko on i czarnowłosa kobieta – bo nawet wół pozostał przy wejściu na schody, otoczony przez setki bladych dłoni.
Gdzieś w tle szumiała woda.
To narodziło pomysł.
– Karpie koi bardzo się przywiązują – echo dźwięcznego, spokojnego tonu. Szept tuż nad uchem; delikatny, melancholijny – i nagły. Bóstwo znajdowało się przed ofiarną, ale kiedy mówił, słyszała go tuż obok. I wypowiadając te słowa, przystanął i obrócił się bokiem. – Można je karmić, panienko O-Kikyō. Chciałabyś spróbować?
Był wysoki, przewyższał ją o dobre dwie głowy, choć nie należała do najniższych przedstawicielek swojej rasy. Z przymrużonymi powiekami przypatrywał się jej z góry, krążąc chłodnymi źrenicami po bladym obliczu. Myśli i emocje kryły się za twardą maską obojętności. Naprawdę była jak rzeźba.
– Jedzą z ręki – dodał w ramach zachęty, a nim zdążyła odpowiedzieć, z kpiarskim uśmiechem padło tylko: Z ludźmi jest podobnie.
Tsukuyomi zdusił w sobie niezadowolone cmoknięcie.
Ile to wieków składano mu hołd w postaci kobiet takich jak ta? Nie potrafił określić.
A ile było kobiet, które zdawały się ignorować jego boską obecność?
Był pewien, że jedna.
Mimo tego odezwał się do niej, a potem, gdy się podniosła, ruszyli w milczeniu zalesioną ścieżką.
Trupi księżyc nad ich głowami lśnił srebrzyście, odganiając mroki znad jeziora jak zniecierpliwione ręce odgarniają okruszki z blatu, ale kiedy weszli do lasu, nastała niemal nieprzenikniona ciemność. Pod podeszwami ofiarowanej panienki chrupały pancerze cykad – lato okazało się mordercze. Tysiące małych ciałek rozlatywało się z trzaskiem przy byle nacisku. Dźwięk przypominał przełamywanie ciasteczek z wróżbami, ale w porównaniu do nich, ten wydawany przez zgniatane owady brzmiał złowieszczo i śmiertelnie nieludzko.
Idący kilka kroków przed Kikyō Tsukuyomi zdawał się więc nie ważyć nawet grama – deptał wprawdzie po zaschniętych pluskwiakach, ale nie naruszał ich w żaden sposób.
Las zamknął się za nimi i kiedy zapanował mrok, trzeba było przejścia niemal połowy trasy, aby wokół zaczęło się rozjaśniać. Spomiędzy koron drzew, zarośli i ściółki wychylały się setki lampionów, a wraz z nimi oczu; pokracznych mar, duchów i wszelkiej maści tsukumogami. Zza pni wyglądały głowy o płaczących twarzach, wyszczerzonych obliczach i obojętnych maskach w kształtach lisich, ptasich i kocich pysków. Wszystkie spojrzenia ciągnęły się za idącą wzdłuż coraz mniej zaznaczonej ścieżki parą, a gdy ta znikała w oddali, ruszali w ślad za nimi. Kroczyli jak tancerze, pełzli po ziemi, sunęli tuż nad nią lub płynęli w powietrzu niczym węże morskie.
Tsukuyomi kątem oka wychwycił zarys mlecznobiałej postaci; jedynie kontur, bardzo słaby i przeźroczysty.
„To niebezpieczne”, szeptała mgła. „Takie niebezpieczne, mój panie...”
Pałac robił wrażenie; przynajmniej budowla wywołała w nieznajomej minimum oczekiwanego zdumienia.
– Dziękuję – uśmiechnął się, nie odrywając oczu od dachów z zawiniętymi ku górze krańcami, od stopni ciągnących się pomiędzy kryptomeriami i od białych poświat lampionów, których mnóstwo wisiało na różnych stopniach konstrukcji.
To pałac wzniesiony dzięki Ryūichiemu, smokowi Pełni. Jego przeogromna paszcza mknęła wzdłuż nieba, a gdy natrafiła na księżyc, zaciskała na nim kły. – Zanosił jego skrawki na tę górę – opowiadał Tsukuyomi, gdy weszli na pierwszy stopień niewyobrażalnie długich schodów. – Co noc to samo, bez odpoczynku, mijając zimne gwiazdy, naprzykrzając się Amenominakanushi... Wielu uważało Ryūichiego za niepojęcie odważnego. – Kiedy księżyc zamieniał się w cienki jak pergamin rogalik, smok odczekiwał tak długo aż ten zaokrąglił się na nowo. – Ta żmudna praca nauczyła księżyc chudnąć i przybierać masę w nieskończoność.
Nie mogła tego dojrzeć; ale wyczuć z tonu głosu? Być może wychwyciła, że skrzywił się na drugą część opowieści;
– Smoka zabiło słońce. Je także pragnął pożreć, chcąc stworzyć siostrzany pałac na niedalekiej górze Kei. – Wsunął dłoń do przeciwległego rękawa. Opuszkami dotykał nagiego przegubu. Zero pulsu i ciepła. Zimny marmur i nic ponadto. Czym się więc różnili od idącej obok kobiety?
– Oddech Smoka Nocy wciąż pojawia się co ranek. Ludzie, zdaje się, nazywają to mgłą i rosą. My pamiętamy go jako tego, który zniósł z nieba budulec na Księżycowy Pałac, a swoje ostatnie tchnienie wydał o brzasku.
Na szczycie schodów znajdował się rozległy plac, który niemal całkowicie przeinaczono w ogród. Przechodząc pod torii, wpadało się w plątaninę płaskich dróg. Gdzieś w oddali postukiwał bambus, na którego kraniec wpłynęła woda; prymitywna konstrukcja studzienki zapewniała miarowy takt. Wszędzie pachniały liliowce, peonie, zawilce i chryzantemy, choć przede wszystkim dominowała tu wieczna zieleń. Licznych ozdób, gdyby je zliczyć, zawsze było nieparzyście. Estetyka mieszała się z symboliką.
A jednak widać było różnicę; za drzewkami bonsai, rododendronami i azalią japońską, kryło się coraz więcej stworzeń. Tsukuyomi nie zwracał na nie uwagi; dla niego byli sami – tylko on i czarnowłosa kobieta – bo nawet wół pozostał przy wejściu na schody, otoczony przez setki bladych dłoni.
Gdzieś w tle szumiała woda.
To narodziło pomysł.
– Karpie koi bardzo się przywiązują – echo dźwięcznego, spokojnego tonu. Szept tuż nad uchem; delikatny, melancholijny – i nagły. Bóstwo znajdowało się przed ofiarną, ale kiedy mówił, słyszała go tuż obok. I wypowiadając te słowa, przystanął i obrócił się bokiem. – Można je karmić, panienko O-Kikyō. Chciałabyś spróbować?
Był wysoki, przewyższał ją o dobre dwie głowy, choć nie należała do najniższych przedstawicielek swojej rasy. Z przymrużonymi powiekami przypatrywał się jej z góry, krążąc chłodnymi źrenicami po bladym obliczu. Myśli i emocje kryły się za twardą maską obojętności. Naprawdę była jak rzeźba.
– Jedzą z ręki – dodał w ramach zachęty, a nim zdążyła odpowiedzieć, z kpiarskim uśmiechem padło tylko: Z ludźmi jest podobnie.
Setki nieznanych spojrzeń podążało za jej krokami, jedne ciekawskie, inne nienawistne. I choć sama kobieta nie była w stanie dostrzec stworzeń skrytych pod osłonią płaszcza nocy, czających się w ciemnych kryjówkach, to była świadoma ich obecności. Naiwnie było sądzić inaczej.
Nie byli tu sami.
Krocząc w milczeniu za księżycowym panem Kikyou rozważała wszystkie możliwe opcje pozbawienia go życia. Do tej pory każdy jej cel należał do ziemskiego padołu. Byli to zwyczajni ludzie. Biedni i bogaci, bez znaczenia. Ale nadal ludzie. Tym razem usiała zmierzyć się z czymś znacznie bardziej niebezpiecznym i nieobliczalnym. Wiedziała, że w chwili, w której zatopi obsydianowe ostrze w jego sercu sama podpisze na siebie wyrok. To będzie zaledwie parę sekund, gdy jej los zostanie przesądzony i już wkrótce uda się na spotkanie z samym Enmą.
Śmierć to wyłącznie kolejny etap naszej drogi, nieodłączny element każdego życia.
Nie odzywała się przez cały czas, w którym mężczyzna przemawiał. I choć wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, to wyraźnie wsłuchiwała się w słowa, które wypowiadał zaskakująco spokojnym i delikatnym tonem. Tonem, który tak bardzo nie pasował do jej wyobrażenia o youkai. Kiedy przystanęli, wreszcie pozwoliła sobie na odwrócenie głowy, by móc na niego spojrzeć. Dopiero w jasnym świetle księżyca dostrzegła więcej szczegółów w jego aparycji, które to wcześniej umknęły przysłonięte nocnym mrokiem.
Wśród zwykłych śmiertelników z pewnością uchodził za prawdziwe dziecko księżyca odznaczające się ponadprzeciętną urodą. Hebanowe włosy zdawały się przypominać aksamit delikatnie targany przez słaby wiatr i Kikyou dałaby sobie rękę uciąć, że gdyby tylko wyciągnęła dłoń przed siebie aby musnąć chłodnymi opuszkami ciemnych pasm, to wyczułaby ich miękkość przypominającą sierść młodych zwierząt.
Ale to oczy przyciągałby najbardziej. Pochłaniały swym mrokiem, do którego nawet światło księżyca bało się zajrzeć.
Odwróciła głowę, zrywając połączenie ich spojrzeń.
- Smoka zabiło słońce. Je także pragnął pożreć... - powtórzyła cicho, wbijając swe spojrzenie w srebrne odbicie księżyca, które blado migotało na tafli oczka wodnego. Różane usta kobiety drgnęły, wreszcie pozwalając sobie na cień uśmiechu.
- Arogancja to przerażająca zaraza potężnych. - dodała po chwili, odwracając się tak, że teraz stała przodem do wody, a bokiem do niego.
- Od zarania dziejów gubiła każdego, kto przekroczył horyzont swych własnych możliwości, wpadając wprost w ramiona ciemności, chciwości i zachłanności. Iluż to wspaniałych władców po zachłyśnięciu się zdobytą potęgą chciało więcej, i więcej, i więcej i więcej, aż wreszcie pożerali sami swoją własną duszę, by na zewnątrz pozostała jedynie skorupa, która to pod delikatnym naporem rozpadała się w pył porwany przez wiatr. - zapadła cisza na krótką chwilę, lecz uśmiech wciąż nie opuszczał jej drobnych warg.
Uniosła dłoń i odgarnęła z czoła parę ciemnych kosmyków, które wykradły się ze związanych wysoko włosów.
- Nie tylko ludzie jedzą z ręki, która je karmi. Czyż nie jest tak również w przypadku słabszych youkai, panie? - zapytała cicho, lecz nim ten zdołał jej odpowiedzieć - kontynuowała.
- Umysł, który już raz został zatruty strachem cały czas będzie gnił. Dlaczego nie jeść z ręki, która karmi zamiast zadawać ból? Karpie koi być może przywiązują się, ale przecież żyją w zamknięciu, w pięknej, wodnej klatce, w której to są zdane na twą łaskę. Jeżeli ich nie nakarmisz - umrą. Tak samo jest z ludźmi. Będą jeść z ręki, bo boją się zdenerwować silniejszego od nich. Ale jeżeli tylko pojawi się cień możliwości na ucieczkę, to... - wyciągnęła obie dłonie przed siebie a następnie głośno klasnęła. Dźwięk rozszedł się echem po placu sprawiając, że para żurawi spłoszona nagłym odgłosem uderzenia wzbiła się w nocne niebo a dookoła zdawało się, że zapanowała dziwna cisza.
- ... z niej skorzystają i nas porzuconą. Przywiązanie się jest jedynie mrzonką, próbą wytłumaczenia tyranii. - odwróciła się, stając teraz twarzą przed nim. Zadarła lekko głowę do góry, aby móc spojrzeć głęboko w jego ciemne i matowe spojrzenie.
- Nie przybyłam tutaj karmić karpi. Miejmy to już za sobą, panie. Co zamierzasz ze mną zrobić? Zabić? Zjeść? Zgwałcić? - pomimo słów, jakie padły, jej ton nadal pozostawał spokojny, jakby w żadnym stopniu nie obawiała się przyszłości, jaka miała nadejść. Bez znaczenia jak bardzo byłaby skąpana w ciemnych barwach.
Strach to oznaka słabości. A ona nie mogła sobie na to pozwolić. Nie przed tak bardzo ważną misją, którą musiała wykonać za cenę swego życia.
W końcu była jedynie narzędziem.
Nie byli tu sami.
Krocząc w milczeniu za księżycowym panem Kikyou rozważała wszystkie możliwe opcje pozbawienia go życia. Do tej pory każdy jej cel należał do ziemskiego padołu. Byli to zwyczajni ludzie. Biedni i bogaci, bez znaczenia. Ale nadal ludzie. Tym razem usiała zmierzyć się z czymś znacznie bardziej niebezpiecznym i nieobliczalnym. Wiedziała, że w chwili, w której zatopi obsydianowe ostrze w jego sercu sama podpisze na siebie wyrok. To będzie zaledwie parę sekund, gdy jej los zostanie przesądzony i już wkrótce uda się na spotkanie z samym Enmą.
Śmierć to wyłącznie kolejny etap naszej drogi, nieodłączny element każdego życia.
Nie odzywała się przez cały czas, w którym mężczyzna przemawiał. I choć wyraz jej twarzy nie uległ zmianie, to wyraźnie wsłuchiwała się w słowa, które wypowiadał zaskakująco spokojnym i delikatnym tonem. Tonem, który tak bardzo nie pasował do jej wyobrażenia o youkai. Kiedy przystanęli, wreszcie pozwoliła sobie na odwrócenie głowy, by móc na niego spojrzeć. Dopiero w jasnym świetle księżyca dostrzegła więcej szczegółów w jego aparycji, które to wcześniej umknęły przysłonięte nocnym mrokiem.
Wśród zwykłych śmiertelników z pewnością uchodził za prawdziwe dziecko księżyca odznaczające się ponadprzeciętną urodą. Hebanowe włosy zdawały się przypominać aksamit delikatnie targany przez słaby wiatr i Kikyou dałaby sobie rękę uciąć, że gdyby tylko wyciągnęła dłoń przed siebie aby musnąć chłodnymi opuszkami ciemnych pasm, to wyczułaby ich miękkość przypominającą sierść młodych zwierząt.
Ale to oczy przyciągałby najbardziej. Pochłaniały swym mrokiem, do którego nawet światło księżyca bało się zajrzeć.
Odwróciła głowę, zrywając połączenie ich spojrzeń.
- Smoka zabiło słońce. Je także pragnął pożreć... - powtórzyła cicho, wbijając swe spojrzenie w srebrne odbicie księżyca, które blado migotało na tafli oczka wodnego. Różane usta kobiety drgnęły, wreszcie pozwalając sobie na cień uśmiechu.
- Arogancja to przerażająca zaraza potężnych. - dodała po chwili, odwracając się tak, że teraz stała przodem do wody, a bokiem do niego.
- Od zarania dziejów gubiła każdego, kto przekroczył horyzont swych własnych możliwości, wpadając wprost w ramiona ciemności, chciwości i zachłanności. Iluż to wspaniałych władców po zachłyśnięciu się zdobytą potęgą chciało więcej, i więcej, i więcej i więcej, aż wreszcie pożerali sami swoją własną duszę, by na zewnątrz pozostała jedynie skorupa, która to pod delikatnym naporem rozpadała się w pył porwany przez wiatr. - zapadła cisza na krótką chwilę, lecz uśmiech wciąż nie opuszczał jej drobnych warg.
Uniosła dłoń i odgarnęła z czoła parę ciemnych kosmyków, które wykradły się ze związanych wysoko włosów.
- Nie tylko ludzie jedzą z ręki, która je karmi. Czyż nie jest tak również w przypadku słabszych youkai, panie? - zapytała cicho, lecz nim ten zdołał jej odpowiedzieć - kontynuowała.
- Umysł, który już raz został zatruty strachem cały czas będzie gnił. Dlaczego nie jeść z ręki, która karmi zamiast zadawać ból? Karpie koi być może przywiązują się, ale przecież żyją w zamknięciu, w pięknej, wodnej klatce, w której to są zdane na twą łaskę. Jeżeli ich nie nakarmisz - umrą. Tak samo jest z ludźmi. Będą jeść z ręki, bo boją się zdenerwować silniejszego od nich. Ale jeżeli tylko pojawi się cień możliwości na ucieczkę, to... - wyciągnęła obie dłonie przed siebie a następnie głośno klasnęła. Dźwięk rozszedł się echem po placu sprawiając, że para żurawi spłoszona nagłym odgłosem uderzenia wzbiła się w nocne niebo a dookoła zdawało się, że zapanowała dziwna cisza.
- ... z niej skorzystają i nas porzuconą. Przywiązanie się jest jedynie mrzonką, próbą wytłumaczenia tyranii. - odwróciła się, stając teraz twarzą przed nim. Zadarła lekko głowę do góry, aby móc spojrzeć głęboko w jego ciemne i matowe spojrzenie.
- Nie przybyłam tutaj karmić karpi. Miejmy to już za sobą, panie. Co zamierzasz ze mną zrobić? Zabić? Zjeść? Zgwałcić? - pomimo słów, jakie padły, jej ton nadal pozostawał spokojny, jakby w żadnym stopniu nie obawiała się przyszłości, jaka miała nadejść. Bez znaczenia jak bardzo byłaby skąpana w ciemnych barwach.
Strach to oznaka słabości. A ona nie mogła sobie na to pozwolić. Nie przed tak bardzo ważną misją, którą musiała wykonać za cenę swego życia.
W końcu była jedynie narzędziem.
Zabić. Zjeść. Zgwałcić.
Uśmiechnął się szerzej.
Co za prymitywny sposób myślenia. Od kiedy pamiętał, ludzie robili tylko to. Jedli, gwałcili, zabijali się nawzajem; uroboros złych nawyków, samonapędzające się koło. Obżarstwo, bratobójstwa, głośny oddech nieletnich dziewcząt na futonach dorosłych mężczyzn. Byle nasycić żądze, na ułamek sekundy przestać sobą gardzić. Głupieli przez swoją śmiertelność, gotowi sprzedać duszę dla kilku dodatkowych chwil życia, jakby nieświadomi tego, że yōkai także znikali.
Przez myśli takie jak ta, coraz ciężej było utrzymać na ustach uśmiech.
Bo ci głupi ludzie nie zdawali sobie sprawy. Nie zdawali sobie sprawy, że wystarczyło zapomnieć o jakimś bożku, a ten rozmywał się jak woda wylana na pustynnym skwarze. Jak tu mówić o potędze rasy? Skąd pomysł, że jedni są ważniejsi od drugich? W rezultacie byli jedną ogromną maszyną; być może rzeczywiście to duchy stanowiły siłę, ale nie ma żadnej siły bez podstawowej energii – a tej energii dostarczała ludzkość.
Tsukuyomi jednak nie przerywał. W porównaniu do kobiety nie spoglądał na księżyc; zamiast tego koncentrował się na jej idealnie wykrojonym profilu. Małym nosie, niewielkich ustach na tę okazję pomalowanych czerwoną szminką, na włosach ze srebrną spinką w kształcie kwiatu, fryzurze shimada. Cieszył się delikatnym wyglądem, który w jednej chwili mógł zniszczyć; morderstwem, spożyciem albo gwałtem.
„Co zamierzasz ze mną zrobić?”
– Planowałem nakarmić z tobą karpie koi, ludzka dziewczyno, ale skoro nie masz na to ochoty, możemy udać się do pałacu. – Odwrócił się do niej plecami i ruszył pierwszy; wśród drzew i klombów wiły się drogi, które przypominały labirynt. Tsukuyomi znał je jednak na pamięć, więc szybko dotarli do podestu; jeszcze nim weszli na drewniany ganek, drgnęły shioji, a zaraz potem rozsunęły się szerzej. Za papierowym parawanem w klęczkach siedziała srebrnowłosa dziewczyna. Jej kosmyki puszczone były wolno wzdłuż pleców, choć kilka pasm spłynęło po ramieniu. Były tak długie, że sięgały desek, na których wiły się jak węgorze. Kłaniała się, z czołem opartym o ułożone na podłodze dłonie.
– O-Airi, przywitaj się z panią tego miejsca.
Ramiona dziewczyny spięły się pod schludnym, białym kimonem, ale głos miała delikatny i dźwięczny, bez niepotrzebnych naleciałości niechęci.
– To dla mnie prawdziwa radość poznać kogoś takiego jak ty, pani.
Tsukuyomi zmrużył powieki, znanym sobie zwyczajem wsuwając dłoń do przeciwległego rękawa.
– Airi zajmie się tobą – zwrócił się do Kikyō – oprowadzi cię po pałacu, pokaże twoje pokoje, łazienki i salony. Przygotuje ci kąpiel, kolację i posłanie. Airi to hannya.
Dziewczyna wyprostowała się, ściągając łopatki i dopiero teraz demonstrując zasłoniętą twarz. Srebrne włosy okalały szpetną maskę z rozwartymi wargami pełnymi ostrych zębów i brwiami ściągniętymi znad wściekle spoglądających, pustych oczu.
Spomiędzy kłów widać było zaciśnięte wargi Airi.
– Spotkamy się za kilka dni, gdy przywykniesz do tego miejsca. Wtedy dokończymy naszą rozmowę o Ryūichim i arogancji.
Airi usunęła się na bok, wciąż na klęczkach, kiedy Tsukuyomi przekraczał próg. Dopiero wtedy uniosła wzrok i spojrzała nienawistnie prosto w twarz Kikyō, czekając jednocześnie na rozkazy.
| AIRI; 愛 (ai) czyli „miłość”/„tkliwość”, połączone z 莉 (ri) oznaczającym „biały jaśmin”.
Uśmiechnął się szerzej.
Co za prymitywny sposób myślenia. Od kiedy pamiętał, ludzie robili tylko to. Jedli, gwałcili, zabijali się nawzajem; uroboros złych nawyków, samonapędzające się koło. Obżarstwo, bratobójstwa, głośny oddech nieletnich dziewcząt na futonach dorosłych mężczyzn. Byle nasycić żądze, na ułamek sekundy przestać sobą gardzić. Głupieli przez swoją śmiertelność, gotowi sprzedać duszę dla kilku dodatkowych chwil życia, jakby nieświadomi tego, że yōkai także znikali.
Przez myśli takie jak ta, coraz ciężej było utrzymać na ustach uśmiech.
Bo ci głupi ludzie nie zdawali sobie sprawy. Nie zdawali sobie sprawy, że wystarczyło zapomnieć o jakimś bożku, a ten rozmywał się jak woda wylana na pustynnym skwarze. Jak tu mówić o potędze rasy? Skąd pomysł, że jedni są ważniejsi od drugich? W rezultacie byli jedną ogromną maszyną; być może rzeczywiście to duchy stanowiły siłę, ale nie ma żadnej siły bez podstawowej energii – a tej energii dostarczała ludzkość.
Tsukuyomi jednak nie przerywał. W porównaniu do kobiety nie spoglądał na księżyc; zamiast tego koncentrował się na jej idealnie wykrojonym profilu. Małym nosie, niewielkich ustach na tę okazję pomalowanych czerwoną szminką, na włosach ze srebrną spinką w kształcie kwiatu, fryzurze shimada. Cieszył się delikatnym wyglądem, który w jednej chwili mógł zniszczyć; morderstwem, spożyciem albo gwałtem.
„Co zamierzasz ze mną zrobić?”
– Planowałem nakarmić z tobą karpie koi, ludzka dziewczyno, ale skoro nie masz na to ochoty, możemy udać się do pałacu. – Odwrócił się do niej plecami i ruszył pierwszy; wśród drzew i klombów wiły się drogi, które przypominały labirynt. Tsukuyomi znał je jednak na pamięć, więc szybko dotarli do podestu; jeszcze nim weszli na drewniany ganek, drgnęły shioji, a zaraz potem rozsunęły się szerzej. Za papierowym parawanem w klęczkach siedziała srebrnowłosa dziewczyna. Jej kosmyki puszczone były wolno wzdłuż pleców, choć kilka pasm spłynęło po ramieniu. Były tak długie, że sięgały desek, na których wiły się jak węgorze. Kłaniała się, z czołem opartym o ułożone na podłodze dłonie.
– O-Airi, przywitaj się z panią tego miejsca.
Ramiona dziewczyny spięły się pod schludnym, białym kimonem, ale głos miała delikatny i dźwięczny, bez niepotrzebnych naleciałości niechęci.
– To dla mnie prawdziwa radość poznać kogoś takiego jak ty, pani.
Tsukuyomi zmrużył powieki, znanym sobie zwyczajem wsuwając dłoń do przeciwległego rękawa.
– Airi zajmie się tobą – zwrócił się do Kikyō – oprowadzi cię po pałacu, pokaże twoje pokoje, łazienki i salony. Przygotuje ci kąpiel, kolację i posłanie. Airi to hannya.
Dziewczyna wyprostowała się, ściągając łopatki i dopiero teraz demonstrując zasłoniętą twarz. Srebrne włosy okalały szpetną maskę z rozwartymi wargami pełnymi ostrych zębów i brwiami ściągniętymi znad wściekle spoglądających, pustych oczu.
Spomiędzy kłów widać było zaciśnięte wargi Airi.
– Spotkamy się za kilka dni, gdy przywykniesz do tego miejsca. Wtedy dokończymy naszą rozmowę o Ryūichim i arogancji.
Airi usunęła się na bok, wciąż na klęczkach, kiedy Tsukuyomi przekraczał próg. Dopiero wtedy uniosła wzrok i spojrzała nienawistnie prosto w twarz Kikyō, czekając jednocześnie na rozkazy.
| AIRI; 愛 (ai) czyli „miłość”/„tkliwość”, połączone z 莉 (ri) oznaczającym „biały jaśmin”.
Unikał odpowiedzi.
Dlaczego?
Nie potrafiła tego zrozumieć, aczkolwiek nie dopuszczała do siebie myśli, że jego zachowanie wynika z czystej uprzejmości. Przejrzał ją? Wyczuł obsydianowe ostrze, które trzymała blisko ciała i dlatego grał na zwłokę? Nie, nie było takiej możliwości. Zresztą, był od niej silniejszy pod każdym możliwym aspektem. Jej przewagą i iskrą wygranej był efekt zaskoczenia. Tego chciała się trzymać.
Skoro nie przejrzał jej zamiarów, to dlaczego...?
Drgnęła, wyrwana z plątaniny własnych myśli, kiedy padły kolejne słowa. Nawet nie zorientowała się, kiedy pokonali kolejną odległość zatrzymując się tuż przy wejściu do księżycowego pałacu. Obrzuciła krótkim spojrzeniem dziewczynę o imieniu Airi, lecz nie poświęciła jej zbyt wiele swej uwagi. Skupiła się na mężczyźnie próbując za wszelką cenę odczytać jego intencje.
Ale i na tym polu poległa.
Zagryzła wewnętrzną stronę dolnej wargi nakazując sobie wewnętrzny spokój. To dopiero pierwsza noc, z pewnością będzie miała jeszcze sporo okazji. Na pewno.
- Dziękuję - odpowiedziała wręcz automatycznie pochylając przy tym lekko głową. Jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywała się w miejsce, w którym zniknął Tsukuyomi jakby w nadziei, że to wszystko było jedynie marnym żartem i na powrót wróci przed jej oblicze. Ale tak się nie stało. Westchnęła bezdźwięcznie, ponownie spoglądając na dziewczynę.
Czuła jej nienawiść, która niemalże wżynała się pod jej skórę niczym tysiące rozpalonych, małych igiełek. Uśmiechnęła się w duchu, choć nie dała tego po sobie poznać.
- Tak więc prowadź. - powiedziała cicho, powoli ruszając w jej ślady.
Po pierwszej nocy spędzonej w Księżycowym Pałacu Kikyou bardzo szybko poprosiła o zmianę pokoju, który zajmowała. Wolała coś o wiele mniejszego z dostępem do własnej łazienki. Nic ponad to, żadnych salonów, kilku pokoi. Choć ciężko w to uwierzyć, to nie przywykła do życia w luksusie i wyznawała zasadę, że do wszystkiego trzeba dojść samemu, o własnych siłach. Tak było również i tym razem. Nie zamierzała dać ponieść się dobrom, które ją otaczały. Nie chciała pozwolić, aby przepych i pycha ją pochłonęły. Nawet nie korzystała z pomocy Airi, odmawiając przygotowywaniem kąpieli czy chociażby pomocą przy ubieraniu. Miała dwie sprawne ręce i spokojnie mogła zadbać o siebie.
Problemem był sam Tsukuyomi. Tak jak powiedział - od momentu ich pierwszego spotkania nie widziała go ani razu. Cholera, to nie tak miało wyglądać.
Minęło kilka solidnych dni, a Kikyou zaczynała doskwierać najzwyczajniejsza nuda. Dnie i noce spędzała sama, choć czuła Airi niedaleko. Podążała za nią niczym cień, krocząc krok w krok pomimo, że sama próbowała ją odesłać. Jej prośby nie zostały wysłuchane.
Westchnęła przesuwając opuszkami palców po miękkiej sierści śnieżnobiałego królika. Plus był taki, iż na terenie pałacu, a zwłaszcza ogrodów znajdowało się wiele zwierząt, które dotrzymywały towarzystwa Kikyou.
Dlaczego go nie ma?
Potarła wierzchem dłoni policzek nie rozumiejąc jego zachowania. Niepotrzebnie przedłuża nieuniknione. Sprawdza ją? To jakiś chory test? Możliwe. Bardziej ją martwiło to, że przez to wszystko nie mogła wykonać swojej misji. I przede wszystkim nie wiedziała czemu nadal żyje. Nie było jakichkolwiek prób zabicia jej, złożenia w ofierze czy zjedzenia. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że Tsukuyomi miał dobre zamiary. Nie, to nie to. Gdyby tak było, to przecież nie zabierałby każdego roku nowej dziewczyny z wioski. Jeśli był dobry, to w takim razie gdzie one są? Co z nimi robił?
Drgnęła, gdy kątem oka wreszcie ujrzała go. Znajdował się na drugim końcu placu rozmawiając z pulchnym, brązowym kotem o dwóch ogonach. Bakaneko. Małe, pocieszne stworzenie. Przypatrywała im się w znudzeniu, a kiedy skończyli rozmawiać i rozeszli się, do samego końca odprowadziła wzrokiem pana tego miejsca. Zniknął za drewnianymi drzwiami tej części pałacu, do którego nie miała wstępu. Za każdym razem gdy próbowała się tam zbliżyć, Airi skutecznie zachodziła jej drogę.
Airi.
- Airi. - odezwała się po długiej chwili milczenia, a gdy dziewczyna wreszcie pojawiła się przed nią, uśmiechnęła się.
- Airi. Przynieś mi proszę moją srebrną spinkę z pokoju. Leży na stoliku. Zapomniałam o niej, a chciałabym spiąć ciaśniej włosy. - nadal się uśmiechała widząc, jak ciało dziewczyny mimowolnie sztywnieje. Była zirytowana. No tak, Kto nie byłby na jej miejscu?
- Przecież nie ucieknę. Nim zdołałabym dobiec do schodów, to zdążysz wrócisz. - przyglądała jej się z uwagą, a gdy ta wreszcie zniknęła, Kikyou momentalnie podniosła się na nogi i niemal bezszelestnie ruszyła biegiem w stronę drewnianych drzwi. Przywarła do niego i przez krótką chwilę nasłuchiwała, a gdy odpowiedziała jej cisza, pchnęła je tworząc na tyle szeroką szparę, by bez problemu wślizgnąć się do środka.
Przed nią rozpościerał się długi korytarz skąpany w półmroku. Jedynie świece na ścianach dawały delikatne światło. Sięgnęła po jedną z nich i ruszyła przed siebie, powoli i ostrożnie, jednocześnie rozglądając się na boki.
Przynajmniej coś się działo.
Dlaczego?
Nie potrafiła tego zrozumieć, aczkolwiek nie dopuszczała do siebie myśli, że jego zachowanie wynika z czystej uprzejmości. Przejrzał ją? Wyczuł obsydianowe ostrze, które trzymała blisko ciała i dlatego grał na zwłokę? Nie, nie było takiej możliwości. Zresztą, był od niej silniejszy pod każdym możliwym aspektem. Jej przewagą i iskrą wygranej był efekt zaskoczenia. Tego chciała się trzymać.
Skoro nie przejrzał jej zamiarów, to dlaczego...?
Drgnęła, wyrwana z plątaniny własnych myśli, kiedy padły kolejne słowa. Nawet nie zorientowała się, kiedy pokonali kolejną odległość zatrzymując się tuż przy wejściu do księżycowego pałacu. Obrzuciła krótkim spojrzeniem dziewczynę o imieniu Airi, lecz nie poświęciła jej zbyt wiele swej uwagi. Skupiła się na mężczyźnie próbując za wszelką cenę odczytać jego intencje.
Ale i na tym polu poległa.
Zagryzła wewnętrzną stronę dolnej wargi nakazując sobie wewnętrzny spokój. To dopiero pierwsza noc, z pewnością będzie miała jeszcze sporo okazji. Na pewno.
- Dziękuję - odpowiedziała wręcz automatycznie pochylając przy tym lekko głową. Jeszcze przez dłuższą chwilę wpatrywała się w miejsce, w którym zniknął Tsukuyomi jakby w nadziei, że to wszystko było jedynie marnym żartem i na powrót wróci przed jej oblicze. Ale tak się nie stało. Westchnęła bezdźwięcznie, ponownie spoglądając na dziewczynę.
Czuła jej nienawiść, która niemalże wżynała się pod jej skórę niczym tysiące rozpalonych, małych igiełek. Uśmiechnęła się w duchu, choć nie dała tego po sobie poznać.
- Tak więc prowadź. - powiedziała cicho, powoli ruszając w jej ślady.
Po pierwszej nocy spędzonej w Księżycowym Pałacu Kikyou bardzo szybko poprosiła o zmianę pokoju, który zajmowała. Wolała coś o wiele mniejszego z dostępem do własnej łazienki. Nic ponad to, żadnych salonów, kilku pokoi. Choć ciężko w to uwierzyć, to nie przywykła do życia w luksusie i wyznawała zasadę, że do wszystkiego trzeba dojść samemu, o własnych siłach. Tak było również i tym razem. Nie zamierzała dać ponieść się dobrom, które ją otaczały. Nie chciała pozwolić, aby przepych i pycha ją pochłonęły. Nawet nie korzystała z pomocy Airi, odmawiając przygotowywaniem kąpieli czy chociażby pomocą przy ubieraniu. Miała dwie sprawne ręce i spokojnie mogła zadbać o siebie.
Problemem był sam Tsukuyomi. Tak jak powiedział - od momentu ich pierwszego spotkania nie widziała go ani razu. Cholera, to nie tak miało wyglądać.
Minęło kilka solidnych dni, a Kikyou zaczynała doskwierać najzwyczajniejsza nuda. Dnie i noce spędzała sama, choć czuła Airi niedaleko. Podążała za nią niczym cień, krocząc krok w krok pomimo, że sama próbowała ją odesłać. Jej prośby nie zostały wysłuchane.
Westchnęła przesuwając opuszkami palców po miękkiej sierści śnieżnobiałego królika. Plus był taki, iż na terenie pałacu, a zwłaszcza ogrodów znajdowało się wiele zwierząt, które dotrzymywały towarzystwa Kikyou.
Dlaczego go nie ma?
Potarła wierzchem dłoni policzek nie rozumiejąc jego zachowania. Niepotrzebnie przedłuża nieuniknione. Sprawdza ją? To jakiś chory test? Możliwe. Bardziej ją martwiło to, że przez to wszystko nie mogła wykonać swojej misji. I przede wszystkim nie wiedziała czemu nadal żyje. Nie było jakichkolwiek prób zabicia jej, złożenia w ofierze czy zjedzenia. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że Tsukuyomi miał dobre zamiary. Nie, to nie to. Gdyby tak było, to przecież nie zabierałby każdego roku nowej dziewczyny z wioski. Jeśli był dobry, to w takim razie gdzie one są? Co z nimi robił?
Drgnęła, gdy kątem oka wreszcie ujrzała go. Znajdował się na drugim końcu placu rozmawiając z pulchnym, brązowym kotem o dwóch ogonach. Bakaneko. Małe, pocieszne stworzenie. Przypatrywała im się w znudzeniu, a kiedy skończyli rozmawiać i rozeszli się, do samego końca odprowadziła wzrokiem pana tego miejsca. Zniknął za drewnianymi drzwiami tej części pałacu, do którego nie miała wstępu. Za każdym razem gdy próbowała się tam zbliżyć, Airi skutecznie zachodziła jej drogę.
Airi.
- Airi. - odezwała się po długiej chwili milczenia, a gdy dziewczyna wreszcie pojawiła się przed nią, uśmiechnęła się.
- Airi. Przynieś mi proszę moją srebrną spinkę z pokoju. Leży na stoliku. Zapomniałam o niej, a chciałabym spiąć ciaśniej włosy. - nadal się uśmiechała widząc, jak ciało dziewczyny mimowolnie sztywnieje. Była zirytowana. No tak, Kto nie byłby na jej miejscu?
- Przecież nie ucieknę. Nim zdołałabym dobiec do schodów, to zdążysz wrócisz. - przyglądała jej się z uwagą, a gdy ta wreszcie zniknęła, Kikyou momentalnie podniosła się na nogi i niemal bezszelestnie ruszyła biegiem w stronę drewnianych drzwi. Przywarła do niego i przez krótką chwilę nasłuchiwała, a gdy odpowiedziała jej cisza, pchnęła je tworząc na tyle szeroką szparę, by bez problemu wślizgnąć się do środka.
Przed nią rozpościerał się długi korytarz skąpany w półmroku. Jedynie świece na ścianach dawały delikatne światło. Sięgnęła po jedną z nich i ruszyła przed siebie, powoli i ostrożnie, jednocześnie rozglądając się na boki.
Przynajmniej coś się działo.
— Och, nikt nie wspominał? — wtrąciła się pod koniec z dobrze udawanym zaskoczeniem. — Z Pałacu nie da się uciec. Schody do ludzkiego świata pojawiają się wyłącznie w pełnię. Chętnie zaprowadzę panią później pod torii, pokażę przepaść po drugiej stronie. Robi wrażenie, zwłaszcza na początku.
Skłoniła się niżej, a po kilku chwilach wstała i bezdźwięcznie ruszyła w kierunku pokoju Kikyō.
Rzadko pozwalała sobie na okazywanie emocji, zresztą, nie dało się ich wyczuć inaczej niż poprzez aurę. Airi doskonale panowała nad modulacją głosu, nie pozwalając sobie na zbędne nuty, a to, co ewentualnie odbijało się na jej twarzy i tak przykrywała maska. Nie zdejmowała jej nigdy; jako hannya nie mogła, co było darem i karą jednocześnie. Poza aktem nienawiści, który przedstawiła na pierwszym spotkaniu, nie było szans, aby zarzucić jej niesubordynację.
Ważne, że w jej towarzystwie żadne yōkai nie zagrażały nowej lokatorce; nawet złośliwe duchy schodziły z drogi, czasami klnąc szpetnie, wybuchając śmiechem lub zawodząc aż do bólu uszu. Airi potrafiła się jednak z nimi obchodzić; jednym ruchem nadgarstka rozmywała ich kształty do mgły, odbierała im głos lub pojedynczym zdaniem groziła, że jeśli nie przestaną wydziwiać, wkrótce spotka ich „ten kara no batsu” — kara z niebios.
Słuchali jej mimowolnie.
✩ ☾ ✩
Tsukuyomi odprawił bakeneko, choć właściwie to pełnoprawnego nekomatę. Jego rozdwojony ogon od wieków działał mu na nerwy; był hipnotyzujący, ale przede wszystkim wiązał się z szamanizmem i śmiercią, a to już niedorzeczne. Myśl, że niegdyś ten arogancki, lekceważący zasady duch był tylko kotem, i to kotem domowym, który teraz panoszy się po zakazanych sferach, przyprawiał go o gniew. Mógł go co prawda zniszczyć, ale po co tracić siły na coś tak niegroźnego?
Poza tym czuł, że patrzyła.
— Tracę cierpliwość. — Usta zaokrągliły się w uśmiechu. — A im dalej pełni, tym cierpliwości coraz mniej. Nie chcesz chyba nadużywać mojej gościnności?
Nekomata kłaniając się wpół z przymrużonymi oczami i drgającymi wibrysami, wreszcie oddalił się na tyle, aby uznać ich rozmowę za skończoną. Tsukuyomi obrócił się i postukując drewnianymi geta zniknął za drzwiami.
✩ ☾ ✩
Większość miejsc w pałacu była oświetlona. W ogrodach zapalano latarnie z pięknie wyrobionymi kloszami, w korytarzach zawieszano lampiony na cienkich, niemal niewidocznych sznurkach, choć — jak wspominała Airi — nikt nie potrzebował tutaj temu podobnych zabiegów. „Pan Tsukuyomi zrobił to, aby poczuła się pani jak w domu. Ludzie, zdaje się, wolą jasne miejsca”. Po co zatem oświetlać hole, do których człowiek nie miał dostępu?
Pachniało dziwnie.
Idąc w głąb korytarza półmrok stopniowo się zwiększał. Nie było tu też obecności yōkai ani duchów; żadne cienie nie pełgały po ścianach, nie słychać było rumoru albo szeptów, zabrakło uczucia bycia obserwowanym na każdym kroku. Zamiast tego tylko coraz głębsza ciemność, której wkrótce nie była w stanie odgonić nawet świeca trzymana w dłoniach. Płomień walczył zaciekle jedynie z niewielką częścią czerni; odsłaniał oczom to, co znajdowało się w najwyżej pięciocentymetrowej średnicy. Gdyby ktoś pragnął dostrzec podłogę, musiałby się schylić, gdyby chodziło o sufit — podnieść ręce wysoko ponad głowę.
Kapanie; sporadyczne, gdzieś po prawej. I rozwidlenie w trzech kierunkach.
✩ ☾ ✩
Oddychała głośno, a jej dłoń wciąż szarpała za spód czarnego kimona stojącego nad nią mężczyzny.
— To niedorz... — przerwała gwałtownym kaszlem. Na bose stopy bryzgnęła krew. — Ni... niedorz... -eczne... ta kobieta...
Spróbowała wstać. Podparła się na łokciu, dysząc i zaciskając wargi. Czekał spokojnie; mimo panujących tu ciemności dostrzegał bez problemu zarysy jej ciała zmagającego się z coraz większym pragnieniem odpuszczenia sobie. Była jednak dzielna, przecież brał tylko takie — nie zdziwił się więc, kiedy syknęła i zebrała ostatni wolnej woli, by wstać.
Trzymając się na słabych nogach sięgała mu ledwie do piersi.
— Ta kobieta... — nabrała raptownego wdechu, ale w tej samej sekundzie
świsnęło.
✩ ☾ ✩
Rozległ się dźwięk przypominający piłkę upuszczoną na ganku przez rozkojarzonego dzieciaka. Towarzyszył mu dziwny, mlaszczący odgłos. Dochodził nie tylko z oddali — z naprzeciwka — ale też spod butów, których podeszwy zaczęły się bardziej ślizgać po deskach podłogi; aby zachować równowagę, trzeba było uważać.
✩ ☾ ✩
Schylił się, ale zamarł z ręką milimetr od swojej zdobyczy.
Usłyszał kroki.
I poczuł jej zapach.
✩ ☾ ✩
Uderzenie było mocne, ale nie bolesne — nie mogła zauważyć „ściany”, na którą wpadła, bo przed sekundą niczego tu jeszcze nie było. Dopiero czując mocny chwyt wpół, w talii, który uchronił ją przed upadkiem, mogła zorientować się, z kim ma do czynienia. Świeca w tej samej sekundzie ukazała blade oblicze. Białka oczu w niczym nie przypominały ludzkich — były czarne jak panujący wokół mrok; srebrne tęczówki w skupieniu lustrowały zaś twarz Kikyō, a kiedy ta go rozpoznała
(a może od początku zakładała, że tu będzie?)
uśmiechnął się do niej, ukazując zęby.
— Airi nie wspomniała, że ta część pałacu należy do mnie? — W pytaniu pojawił się nieznoszący sprzeciwu ton. Był przy tym ciekaw, czy kobieta odepchnie go od siebie, odsunie się czy nie zrobi nic pochopnego. A może poczuje jak w fałdy jej nieskazitelnie czystego ubrania wchłania się ciepła ciecz i to wywoła obrzydzenie, lęk lub otępienie? Na jego szatach krew była niewidoczna, ale na jej? Starczyło zbliżyć się do niej wystarczająco, by ją dotknąć — jak teraz. Reszta to kwestia oświetlenia i świadomości. Przechylił nieco głowę na bok, powiększając roszczeniowy uśmiech. — Czy może nie spodobały ci się pokoje i pragniesz ubłagać mnie, abym odstąpił jeden z własnych?
Skłoniła się niżej, a po kilku chwilach wstała i bezdźwięcznie ruszyła w kierunku pokoju Kikyō.
Rzadko pozwalała sobie na okazywanie emocji, zresztą, nie dało się ich wyczuć inaczej niż poprzez aurę. Airi doskonale panowała nad modulacją głosu, nie pozwalając sobie na zbędne nuty, a to, co ewentualnie odbijało się na jej twarzy i tak przykrywała maska. Nie zdejmowała jej nigdy; jako hannya nie mogła, co było darem i karą jednocześnie. Poza aktem nienawiści, który przedstawiła na pierwszym spotkaniu, nie było szans, aby zarzucić jej niesubordynację.
Ważne, że w jej towarzystwie żadne yōkai nie zagrażały nowej lokatorce; nawet złośliwe duchy schodziły z drogi, czasami klnąc szpetnie, wybuchając śmiechem lub zawodząc aż do bólu uszu. Airi potrafiła się jednak z nimi obchodzić; jednym ruchem nadgarstka rozmywała ich kształty do mgły, odbierała im głos lub pojedynczym zdaniem groziła, że jeśli nie przestaną wydziwiać, wkrótce spotka ich „ten kara no batsu” — kara z niebios.
Słuchali jej mimowolnie.
Tsukuyomi odprawił bakeneko, choć właściwie to pełnoprawnego nekomatę. Jego rozdwojony ogon od wieków działał mu na nerwy; był hipnotyzujący, ale przede wszystkim wiązał się z szamanizmem i śmiercią, a to już niedorzeczne. Myśl, że niegdyś ten arogancki, lekceważący zasady duch był tylko kotem, i to kotem domowym, który teraz panoszy się po zakazanych sferach, przyprawiał go o gniew. Mógł go co prawda zniszczyć, ale po co tracić siły na coś tak niegroźnego?
Poza tym czuł, że patrzyła.
— Tracę cierpliwość. — Usta zaokrągliły się w uśmiechu. — A im dalej pełni, tym cierpliwości coraz mniej. Nie chcesz chyba nadużywać mojej gościnności?
Nekomata kłaniając się wpół z przymrużonymi oczami i drgającymi wibrysami, wreszcie oddalił się na tyle, aby uznać ich rozmowę za skończoną. Tsukuyomi obrócił się i postukując drewnianymi geta zniknął za drzwiami.
Większość miejsc w pałacu była oświetlona. W ogrodach zapalano latarnie z pięknie wyrobionymi kloszami, w korytarzach zawieszano lampiony na cienkich, niemal niewidocznych sznurkach, choć — jak wspominała Airi — nikt nie potrzebował tutaj temu podobnych zabiegów. „Pan Tsukuyomi zrobił to, aby poczuła się pani jak w domu. Ludzie, zdaje się, wolą jasne miejsca”. Po co zatem oświetlać hole, do których człowiek nie miał dostępu?
Pachniało dziwnie.
Idąc w głąb korytarza półmrok stopniowo się zwiększał. Nie było tu też obecności yōkai ani duchów; żadne cienie nie pełgały po ścianach, nie słychać było rumoru albo szeptów, zabrakło uczucia bycia obserwowanym na każdym kroku. Zamiast tego tylko coraz głębsza ciemność, której wkrótce nie była w stanie odgonić nawet świeca trzymana w dłoniach. Płomień walczył zaciekle jedynie z niewielką częścią czerni; odsłaniał oczom to, co znajdowało się w najwyżej pięciocentymetrowej średnicy. Gdyby ktoś pragnął dostrzec podłogę, musiałby się schylić, gdyby chodziło o sufit — podnieść ręce wysoko ponad głowę.
Kapanie; sporadyczne, gdzieś po prawej. I rozwidlenie w trzech kierunkach.
Oddychała głośno, a jej dłoń wciąż szarpała za spód czarnego kimona stojącego nad nią mężczyzny.
— To niedorz... — przerwała gwałtownym kaszlem. Na bose stopy bryzgnęła krew. — Ni... niedorz... -eczne... ta kobieta...
Spróbowała wstać. Podparła się na łokciu, dysząc i zaciskając wargi. Czekał spokojnie; mimo panujących tu ciemności dostrzegał bez problemu zarysy jej ciała zmagającego się z coraz większym pragnieniem odpuszczenia sobie. Była jednak dzielna, przecież brał tylko takie — nie zdziwił się więc, kiedy syknęła i zebrała ostatni wolnej woli, by wstać.
Trzymając się na słabych nogach sięgała mu ledwie do piersi.
— Ta kobieta... — nabrała raptownego wdechu, ale w tej samej sekundzie
świsnęło.
Rozległ się dźwięk przypominający piłkę upuszczoną na ganku przez rozkojarzonego dzieciaka. Towarzyszył mu dziwny, mlaszczący odgłos. Dochodził nie tylko z oddali — z naprzeciwka — ale też spod butów, których podeszwy zaczęły się bardziej ślizgać po deskach podłogi; aby zachować równowagę, trzeba było uważać.
Schylił się, ale zamarł z ręką milimetr od swojej zdobyczy.
Usłyszał kroki.
I poczuł jej zapach.
Uderzenie było mocne, ale nie bolesne — nie mogła zauważyć „ściany”, na którą wpadła, bo przed sekundą niczego tu jeszcze nie było. Dopiero czując mocny chwyt wpół, w talii, który uchronił ją przed upadkiem, mogła zorientować się, z kim ma do czynienia. Świeca w tej samej sekundzie ukazała blade oblicze. Białka oczu w niczym nie przypominały ludzkich — były czarne jak panujący wokół mrok; srebrne tęczówki w skupieniu lustrowały zaś twarz Kikyō, a kiedy ta go rozpoznała
(a może od początku zakładała, że tu będzie?)
uśmiechnął się do niej, ukazując zęby.
— Airi nie wspomniała, że ta część pałacu należy do mnie? — W pytaniu pojawił się nieznoszący sprzeciwu ton. Był przy tym ciekaw, czy kobieta odepchnie go od siebie, odsunie się czy nie zrobi nic pochopnego. A może poczuje jak w fałdy jej nieskazitelnie czystego ubrania wchłania się ciepła ciecz i to wywoła obrzydzenie, lęk lub otępienie? Na jego szatach krew była niewidoczna, ale na jej? Starczyło zbliżyć się do niej wystarczająco, by ją dotknąć — jak teraz. Reszta to kwestia oświetlenia i świadomości. Przechylił nieco głowę na bok, powiększając roszczeniowy uśmiech. — Czy może nie spodobały ci się pokoje i pragniesz ubłagać mnie, abym odstąpił jeden z własnych?
Zdawało się, że z każdym kolejnym krokiem ciemność coraz bardziej ją pochłaniała i nie pomagało nawet przyzwyczajenie oczu do mroku. Nieprzenikniona czerń, która na myśl przywodziła najstraszniejszą i najbardziej przerażającą otchłań. A mimo to parła na przód, niczym owca na śmierć.
Gdzieś głęboko w jej podświadomości jakiś nieznany głosik nakazywał jej aby jak najprędzej odwróciła się i wycofała z tego miejsca. Na jej nieszczęście skutecznie zagłuszała go, spychając w odmęty swej świadomości. Zatrzymała się gwałtownie gdy pod podeszwami jej sandałów poczuła coś lepkiego i gęstego a silny, metaliczny odór podrażnił jej zmysły. Znała skądś ten zapach, ale na ten moment nie była w stanie przypomnieć sobie jego źródła. Uniosła wolną dłoń ku górze i przycisnęła ręka kimona do twarzy chcąc choć drobnym stopniu zniwelować drażniący zapach.
Zmrużyła delikatnie oczy mając nadzieję na dojrzenie czegokolwiek, jednocześnie zwalniając, tak na wszelki wypadek.
Mam złe przeczucia. Może rzeczywiście trzeba zawr-
Myśli uciekły wraz z nagłym uderzeniem w coś twardego, ale jednocześnie zbyt miękkiego jak na ścianę. Tylko cudem utrzymała w dłoni świeczkę, której płomień niebezpiecznie zamigotał.
Zamarła, wpatrując się w bladą, choć skąpaną w nieprzeniknionym mroku, twarz mężczyzny. Mimowolnie poczuła, jak zimny dreszcz przeszedł wzdłuż jej kręgosłupa, niczym stado małych mrówek.
Szybko zrozumiała, że znalazła się w mało korzystnej sytuacji. Ba, "mało korzystnej" to czysty eufemizm. Była w dupie. Opuszki palców zadrżały, lecz nie ze strachu, a z przeczucia, że być może to jedyna okazja na pozbycie życia Tsukuyomiego. Teraz, tutaj. Byli sami, wystarczyło, żeby odsunęła materiał kimona odsłaniając udo, przy którym znajdowało się ostrze, a następnie zatopić je w jego sercu.
Jeden.
Ruch.
I będzie po sprawie. Świat odetchnie, a ona będzie mogła powrócić do domu.
- Miałam rację. - jej usta drgnęły, a następnie kąciki uniosły się ku górze. Tak, teraz już była pewna. Doskonale znała ten zapach, który towarzyszył jej od początku przekroczenia progu tego przeklętego pomieszczenia.
- Wiedziałam, że jesteś potworem. To miejsce... ty.... śmierdzicie krwią. Czyżbym przeszkodziła ci w posiłku? - prychnęła próbując odwrócić głowę, by rozejrzeć się po pomieszczeniu, ale wciąż panująca ciemność skutecznie jej to uniemożliwiała.
- Tylko nie rozumiem po co ta cała gra? Udawanie miłego i uprzejmego? Po co to wszystko? - syknęła na powrót wbijając swoje spojrzenie w jego przerażająco księżycowe tęczówki.
Nie wyrywała się. Nie sięgała po ostrze. Nie...
Była na przegranej pozycji. Jej przewagą był efekt zaskoczenia, którego w tym momencie została zupełnie pozbawiona. Musiała nadal odgrywać swoją rolę. Tsk.
Gdzieś głęboko w jej podświadomości jakiś nieznany głosik nakazywał jej aby jak najprędzej odwróciła się i wycofała z tego miejsca. Na jej nieszczęście skutecznie zagłuszała go, spychając w odmęty swej świadomości. Zatrzymała się gwałtownie gdy pod podeszwami jej sandałów poczuła coś lepkiego i gęstego a silny, metaliczny odór podrażnił jej zmysły. Znała skądś ten zapach, ale na ten moment nie była w stanie przypomnieć sobie jego źródła. Uniosła wolną dłoń ku górze i przycisnęła ręka kimona do twarzy chcąc choć drobnym stopniu zniwelować drażniący zapach.
Zmrużyła delikatnie oczy mając nadzieję na dojrzenie czegokolwiek, jednocześnie zwalniając, tak na wszelki wypadek.
Mam złe przeczucia. Może rzeczywiście trzeba zawr-
Myśli uciekły wraz z nagłym uderzeniem w coś twardego, ale jednocześnie zbyt miękkiego jak na ścianę. Tylko cudem utrzymała w dłoni świeczkę, której płomień niebezpiecznie zamigotał.
Zamarła, wpatrując się w bladą, choć skąpaną w nieprzeniknionym mroku, twarz mężczyzny. Mimowolnie poczuła, jak zimny dreszcz przeszedł wzdłuż jej kręgosłupa, niczym stado małych mrówek.
Szybko zrozumiała, że znalazła się w mało korzystnej sytuacji. Ba, "mało korzystnej" to czysty eufemizm. Była w dupie. Opuszki palców zadrżały, lecz nie ze strachu, a z przeczucia, że być może to jedyna okazja na pozbycie życia Tsukuyomiego. Teraz, tutaj. Byli sami, wystarczyło, żeby odsunęła materiał kimona odsłaniając udo, przy którym znajdowało się ostrze, a następnie zatopić je w jego sercu.
Jeden.
Ruch.
I będzie po sprawie. Świat odetchnie, a ona będzie mogła powrócić do domu.
- Miałam rację. - jej usta drgnęły, a następnie kąciki uniosły się ku górze. Tak, teraz już była pewna. Doskonale znała ten zapach, który towarzyszył jej od początku przekroczenia progu tego przeklętego pomieszczenia.
- Wiedziałam, że jesteś potworem. To miejsce... ty.... śmierdzicie krwią. Czyżbym przeszkodziła ci w posiłku? - prychnęła próbując odwrócić głowę, by rozejrzeć się po pomieszczeniu, ale wciąż panująca ciemność skutecznie jej to uniemożliwiała.
- Tylko nie rozumiem po co ta cała gra? Udawanie miłego i uprzejmego? Po co to wszystko? - syknęła na powrót wbijając swoje spojrzenie w jego przerażająco księżycowe tęczówki.
Nie wyrywała się. Nie sięgała po ostrze. Nie...
Była na przegranej pozycji. Jej przewagą był efekt zaskoczenia, którego w tym momencie została zupełnie pozbawiona. Musiała nadal odgrywać swoją rolę. Tsk.
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4