Gdy przywykasz do gryzienia korzeni, kiedy nogi krwawią ci od zbyt długich podróży, gdy woda smakuje jak nektar spijany z czarki odebranej bogom; wtedy duma przestaje istnieć. Zmniejsza się, blednie, w końcu zanika; daje miejsce woli przetrwania. Bezsensownej, poniżającej chęci obudzenia się nazajutrz, zaczerpnięcia tchu pełną piersią, bez kaszlu, łez w oczach i ścisku żołądka; za cenę, która nie gra roli. Kiedyś wydawało się, ze nie ma nic gorszego niż proszenie o schron, błaganie o chleb. Że to rzecz na tyle ujmująca, że lepiej zmoknąć na dworze i głodować tych kilkanaście godzin, bo przecież starczy przeczekać. Dotrzeć do domu albo restauracji.