Animu :3
TESTOWE FORUM

Join the forum, it's quick and easy

TESTOWE FORUM
TESTOWE FORUM
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Shin
Wilczur, poziom E
Wilczur, poziom E
9/3/2017, 04:07

Ano Hi Mita Hana no Namae wo Bokutachi wa Mada Shiranai

Będziesz na tym płakał, Grow. Pierwszy odcinek już niszczy, Grow. Grow, słuchaj, jest anime, które łamie serce z kamienia i umysły ze stali. Dycha dla mnie, jak cię zetknie. No to przygotowałem zapas roczny chusteczek po mojej lewej, strój do nurkowania po prawej, lina w dłoni na wypadek, gdybym z tej rozpaczy chciał się wieszać... i odpalam. „AnoHana” to historia krążąca wokół szóstki przyjaciół. No, już piątki. Jedna z dziewczynek tragicznie zginęła. Musiało minąć kilka dobrych lat, żeby wcześniejszy lider, aktualnie nerd i hikikomori, Yadomi Jinta, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Choć zmienił się o niemal sto osiemdziesiąt stopni, wciąż tli się w nim światełko wspomnień o dawnej więzi, jaka łączyła go z kumplami z piaskownicy. Problem w tym, że śmiertelny incydent zerwał czerwoną nić i grupka rozlała się – każdy w swoją stronę. I jak tu ich wszystkich, do cholery, pogodzić na nowo? Skoro po dawnej przyjaźni nie zostało śladu, Yadomi był bezradny. Najchętniej zakopałby się pod kocem i odpalił kolejną wersję Mario... tyle tylko, że nie był sam. Menma to typ słodkiej przyjaciółeczki, głupiutkiej i wiecznie uśmiechniętej. Szkoda, że martwej.
Początkowo Jinta robił co mógł, by wmówić sobie, że Menma to tylko wytwór jego – chorej od niewychodzenia z domu i jeździe na zupkach chińskich – wyobraźni. Ale była zaskakująco realna, dlatego w końcu zacisnął zęby i postawił krok na chodniku. A przed nim daleka droga.
Ogółem całość była raczej okej, ale nie złapały mnie te ckliwe, ważne, majstrujące przy emocjach momenty. Były solidne, wszystko ładnie powiązane, ale patrzyłem na to jak na dobre anime z dobrą fabułą; uczuciowo mnie nie ruszyło. Prawdopodobnie ze względu na Menmę – była wkurwiająca. Ubóstwiałem za to muzykę. Ending mnie zmiażdżył bardziej niż całe anime. Dla niego warto zerknąć.



Sakura Trick

Wyobraź sobie, że jesteś rozkwitającą, młodą, śliczną nastolatką. Marzysz o miłości. Takiej prawdziwej, jedynej, delikatnej i trwałej. Jak z bajki. Idziesz sobie miastem. Spotykasz znajomą. Spotykasz mamę znajomej. Spotykasz też psa znajomej, panią Pusię. Wchodzisz do sklepu. Sprzedawczyni ci macha. Po drodze do lady napotykasz przyjaciółkę z dzieciństwa, więc przybijacie sobie piątki. Wychodząc wpadasz jeszcze do parku. Atakuje cię dziennikarka. W szkole masz nauczycielki, w szpitalu pielęgniarki, wzdłuż twojej ulicy mieszkają same sąsiadki, nawet stół w salonie jest płci żeńskiej... JAKIM, KUŹWA, SPOSOBEM MASZ SIĘ ZAKOCHAĆ W FACECIE? To główny problem większości anime o tematyce shoujo-ai – praktycznie nie przewijają się tam postacie męskie. Dodatkowo absolutnie każda dziewczyna musiała wzdychać do innej dziewczyny – wyjątkiem pozostały moja faworytka Yuzu i jej przyjaciółka, której imienia nie zapamiętałem.
Ale też się nie oszukujmy. To nie anime na wysokie loty. Ma być lekkie, kolorowe, pozytywne i urocze, a te wymogi na pewno spełnia. Dla mnie ciężkostrawne, ale to też dlatego, że było zbyt ckliwie i humor mnie nie porwał.



Binan Koukou Chikyuu Bouei-bu LOVE!

Głęboki wdech.
Kwiat lotosu.
Rozkwitającego.
Anime o kosmicie w kształcie wombata (różowego), który piątce randomowych chłopaków powierzył obronę tego, co najważniejsze. Czyli  miłości. Choć początkowo ani myśleli, żeby poddać się temu absurdalnemu szaleństwu, szybko zdali sobie sprawę, że nie mają wyboru. Coś zmuszało ich do odgrywania żenujących momentów transformacji, w czasie których przybierali postać Battle Lovers. Obdarzeni nowymi mocami, wzmocnieni fizycznie i po zęby uzbrojeni w broń szerokiego rażenia mieli tylko jedno zadanie: nie pozwolić, aby na Ziemi zniknęła miłość. Zadanie utrudniał im antagonista, który – odwrotnie do Wombata – podporządkował sobie parę postaci mających szerzyć nienawiść.
Pierwszych kilka odcinków było dla mnie katorgą, ale to dlatego, że nie mogłem przywyknąć do fali różu, słodkich tekstów o obronie przyjaźni, o sile miłości, o tym, jak wszyscy powinni się wspierać i kochać... ale potem zacząłem to brać bardziej ironicznie. Bo jako parodia serii mahou shoujo spisało się idealnie. Nawet przymknąłem oko na irytujący charakter Wombata i jego dziadkowy styl mówienia. No i dobra: spory plus za zakończenie. Bo było tak dziwne, że aż niespodziewane. A byłem pewien, że nic mnie w tym anime nie zaskoczy. *kaszl* Żeby mieć czyste sumienie: pod koniec to już ich nawet polubiłem. Hańba za stroje, ale ich stosunek do całej... sytuacji był słuszny. 



Howl no Ugoku Shiro

ZUPEŁNIE INACZEJ TO SOBIE WYOBRAŻAŁEM. Po pierwsze: ZAWSZE wydawało mi się, że Howl jest porządnym, przyjaznym, energicznym blondynkiem, chcącym szerzyć przyjaźń, miłość i którego śmiało można włączyć do brygady Battle Lovers. Ale nie. Nie był. Tak samo postać Sophie – byłem przekonany, że jej nie polubię, bo pierwsze kilka minut na ekranie już wywołało zgrzytanie zębów, ale ostatecznie... im dalej, tym fajniejsze reakcje prezentowała. Nie będę się rozwodził nad fabułą, bo to chyba zbyt znany tytuł, ale ogółem bardzo polecam. Za postać Markla, za Strach na Wróble, za animację, za Calcifera, za kilka zabawnych momentów.



Shinrei Tantei Yakumo

DDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDDD: Nie wierzyłem, że jeszcze trafię na serię, która mi się tak spodoba. *kaszl* Ale to pewnie wina charakteru Yakumo i samej otoczki dotyczącej duchów. Tylko jedna korekta – anime z horrorem ma niewiele wspólnego, bo przez sekundę nie można było poczuć dreszczy na plecach. Kark mi może nie zdrętwiał od paraliżu lękowego, ale muszę przyznać, że wszystko bardzo fajnie połączyli. Za tę spójność dałem im szczerą okejkę. Druga okejka jest za to, że nie bali się uśmiercić tego czy tamtego bohatera (a nie, jak w niektórych seriach, że bohater umiera... ALE JEDNAK JAKBY NIE). Trzecia – za Gotou. Bo go lubiłem. Bo był starym, zgrzybiałym, wiecznie powarkującym chujem, a nie dało się go znienawidzić (zaufajcie mi, był wporzo niedźwiedziem). Czwarta – za Harukę, bo to jedna z nielicznych żeńskich postaci, przy której nóż w kieszeni się nie otwiera. Początkowo brew mi trochę drgała, ale szybko pokazała, że nie jest kolejną przerażoną, piszczącą i rumieniącą się na każdym kroku różowowłosą ślicznotką. Szósta – za niektóre motywy. Szczególnie ten dotyczący lekarza i córki. Słowa Yakumo do ojca dziewczyny były świetne. No i na końcu siódma okejka – za Yakumo, jego styl bycia, przeszłość, sposób radzenia sobie z rzeczywistością, nawet wygląd. W sumie do puli okejek dorzucę też antagonistę – osobiście za nim nie przepadałem, ALE nie był następnym idiotycznym świrem, plus dało się wyczuć od niego jakiś rodzaj szorstkości i chamstwa. Ogółem anime oceniłem na bardzo wysokie, bo się wstrzeliło w moje (tak niepoważnie wysokie...) wymagania.



Yuri!!! on ICE

Czymże sobie na to zasłużyłem... Na początku sceptycznie do tego podchodziłem. Potem złapał mnie hejt za to osaczenie – gdziekolwiek nie wszedłem, tam YOI. Włażę na tumblra – YOI. Włażę na fejsa – YOI. Włażę na MALa – YOI. Poważnie bałem się otworzyć szufladę. Potem wybuchła cała ta „dyskusja”, więc siłą rzeczy uznałem, że nie mogę krytykować czegoś, czego nie widziałem. Zakasałem rękawy, zacisnąłem zęby i oto dwanaście odcinków szmiry za mną. Żeby było jasne – nie uważam, że YOI figuruje najniżej ze wszystkich obejrzanych przeze mnie anime, ale bohaterowie byli tak wkurwiający, że nie dało się wysiedzieć na żadnym epizodzie. Liczyłem, na samym starcie, na Plisetsky'ego... ale wykreowano go na jakiegoś durnego tsundere, który non stop wrzeszczy i nosi się wyżej niż sięga. Więc odpadł na starcie. Potem liczyłem na rodzinę Yuriego – niestety, jakoś tak dziwnie się złożyło, że pół miasta to piszczące z ekscytacji fanki. Także na nich też postawiłem iksa. NO TO MOŻE CHOCIAŻ TEN CAŁY VICTOR, SKORO TAKI CUDNY. Ale miał tyle wkurwiających momentów, że też go sobie odpuściłem.
W zasadzie podtrzymuję zdanie dotyczące niespójności między gatunkiem a fabułą – tu się nic nie zmieniło. Jedyna postać, która „jakoś” wstrzeliła się w ramy, to Otabek – jako jedyny nie miał durnych tekstów, odruchów i, przede wszystkim, nie piszczał, nie ryczał statystycznie co dwie minuty, nie dochodził na środku lodowiska, nie macał kolegów, nie wrzeszczał jak pięciolatek i zachował przynajmniej przeciętny poziom, jeśli chodzi o wygląd (łyżwiarze, jak łyżwiarze, nie będą jeździć w kombinezonach kosmonautów, ale przerobienie Plisetsy'ego pod tak babski wygląd to dla mnie ból). Szkoda, że Otabek łącznie na antenie grał... może z dziesięć minut? Przez resztę czasu w tych dwunastu odcinkach musiałem się użerać z całą resztą... Ja nie wiem. Nie znam łyżwiarzy, na których podstawie wykreowano postacie do Yuri!!! on ICE, ale mam wrażenie, że niektórych kompletnie ośmieszono. To miało być zabawne? Te etapy z Chrisem albo Georgim... Jakby mnie ktoś przedstawił w takim świetle, to właśnie byłbym w drodze po pistolet.
Dalej – animacja. Ktoś mi mówił, że warto obejrzeć to anime chociażby dla samej jazdy (a nie motywów stricte emocjonalnych). No to oglądałem... non stop te same ujęcia. Autorzy się nie postarali. Twórcy kilkakrotnie, w różnych odcinkach, wykorzystywali te same animacje. Mogli pójść o krok naprzód i przedstawić jazdy z różnych perspektyw.
Nie będę się rozwodził nad całością, bo dla mnie była do dupy. Każdy kolejny odcinek oglądałem z coraz większym bólem na twarzy. Jutro pójdę z tym cierpieniem do pracy. Ktoś może zginąć



Deadman Wonderland

Deadman Wonderland to specjalny zakład karny dla największych zwyroli, którego główną domeną jest motyw wesołego miasteczka. Więźniowie mają możliwość wykupienia sobie wolności, jeżeli będą uczestniczyć w śmiertelnych grach i wyścigach, jakie przygotował dla nich lunapark. Oczywiście, nie we wszystkich trzeba brać udział. Ale lepiej to robić. Każdy więzień otrzymuje obrożę odpowiedzialną za wpuszczenie trucizny do organizmu. Działanie substancji można zneutralizować dzięki cukierkom o gorzkim smaku, będącym punktem kulminacyjnym nagród za wyżej wspomniane rajdy i wyzwania. Fabuła kręci się wokół Igarashiego Ganty, wplątanego w morderstwa własnych przyjaciół. Choć do ostatniej chwili zarzekał się, że jest niewinny, i tak prędko skończył za kratkami. Brutalna, więzienna rzeczywistość mocno się na nim odbiła. Nie tylko dlatego, że zmuszony był żyć ze świadomością bycia winnym w oczach wszystkich wkoło, nie dlatego, że podporządkował się systemowi Deadman Wondeland, ani dlatego, że musiał ryzykować życiem, aby zdobyć cukierki mające te życie przedłużyć. Ganta zmuszony był zabijać, aby przetrwać.
Całość wydaje się spoko. Pomysł mi się podoba, niektóre postacie również (Karako, Senji, You), ale główny bohater to jakaś porażka... Robiłem co mogłem, żeby przymknąć oko na jego idiotyczny charakter, żałosne sceny pełne ryku i zachwiań, na głos i mimikę twarzy, ale to chyba niemożliwe. Niby zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, jaka się na niego zwaliła – a to przecież tylko jakiś cichociemny szczyl z liceum – ale cały czas liczyłem na to, że wraz z rozwojem fabuły on sam też się rozwinie. Zamiast tego pozostał płaczliwą łajzą potykającą się o własne nogi, którego stale trzeba było ratować, bo sam nie potrafił przejść korytarza bez pobicia samego siebie. Antagoniści też niespecjalni – szczególnie ta mała dziewczynka. Była denerwująca. No i zakończenie. To, co odwalili z Nagim to śmiechu warta kpina.
Shin