Keep rolling your eyes.
Maybe you'll find
a brain back there.
Bar „Przyszłość”. Kłębowisko hipokrytów. Czarna speluna. Wszyscy wszystkim odpowiadają, wszyscy do wszystkich posyłają uśmiechy. Wymuszona uprzejmość, drwiące grymasy, parsknięcia, podbramkowe zagrania. W ciemnym pomieszczeniu, oświetlonym tylko żółtą, zwisającą z sufitu nagą żarówką, mrugającą co rusz swoim jednym okiem, pojawiła się nowa postać. Ktoś szturchnął kompana w żebra, jednooki pijak chwycił za swój kufel oburącz, jakby przybysz miał zamiar odebrać mu jego największy skarb.
Po schodach, boso, zszedł zaspany młodzieniec. Ziewał, demonstrując białe, ostre kły. Szczupłe palce artysty wplecione były w rozczochrane włosy, gdy odgarniał niesforną grzywkę z czoła. Liczne, grube blizny szpecą jego tors, plecy i szczupły brzuch. Cherlawa pierś opada, gdy spomiędzy warg wyrywa się bezgłośne westchnięcie zmęczenia, wraz z pokonaniem ostatniego stopnia.
„Widzisz tego dzieciaka?” - rozlegają się szepty, które młodzieniec zdaje się całkowicie ignorować. Siada przy barze i wsuwa między spierzchnięte, popękane usta niedopalonego papierosa. Unosi jeden palec. Barman chwyta za szklankę.
Codziennie to samo.
Szary, mdły dym owiał jego twarz. Ostre rysy, parę zadrapań na policzkach czy nosie obsypanym jasnymi piegami. Obraz niewinnego dzieciaka zdaje się odsuwać w zapomnienie, gdy spojrzy się w oczy. Spod zmarszczonych brwi dybią na wszystkich dwukolorowe tęczówki pełne hardości i ognia, którego żadne wody przykrości nie są w stanie ugasić. Nieodłączny żar, jaki tli się w kącikach zwierzęcych ślepi zdaje się ostrzegać przed zagrożeniem.
„To kundel” - słychać w rogu pokoju. Chłopak nawet nie drgnie. Wie, że nikt z nim nie zadrze. Może w całkowitym spokoju chwycić w rękę o zdartych do krwi knykciach szklankę z trunkiem, przyłożyć ją do ust i zwilżyć gardło. Gardło, które niesie szkaradną szramę przez samą grdykę. Gdy odstawia naczynie z powrotem na blat, barman pochyla się nad nim i uśmiecha marudnie, aż wąsy mu się unoszą.
- Co? Kolejna panienka zaliczona?
Młodzieniec wzrusza obojętnie barkami, by zaraz odpowiedzieć mu tylko ironicznym uśmiechem. Znali się jak łyse konie. Dzień jak dzisiejszy przechodzili tysiące razy.
Po schodach, boso, zszedł zaspany młodzieniec. Ziewał, demonstrując białe, ostre kły. Szczupłe palce artysty wplecione były w rozczochrane włosy, gdy odgarniał niesforną grzywkę z czoła. Liczne, grube blizny szpecą jego tors, plecy i szczupły brzuch. Cherlawa pierś opada, gdy spomiędzy warg wyrywa się bezgłośne westchnięcie zmęczenia, wraz z pokonaniem ostatniego stopnia.
„Widzisz tego dzieciaka?” - rozlegają się szepty, które młodzieniec zdaje się całkowicie ignorować. Siada przy barze i wsuwa między spierzchnięte, popękane usta niedopalonego papierosa. Unosi jeden palec. Barman chwyta za szklankę.
Codziennie to samo.
Szary, mdły dym owiał jego twarz. Ostre rysy, parę zadrapań na policzkach czy nosie obsypanym jasnymi piegami. Obraz niewinnego dzieciaka zdaje się odsuwać w zapomnienie, gdy spojrzy się w oczy. Spod zmarszczonych brwi dybią na wszystkich dwukolorowe tęczówki pełne hardości i ognia, którego żadne wody przykrości nie są w stanie ugasić. Nieodłączny żar, jaki tli się w kącikach zwierzęcych ślepi zdaje się ostrzegać przed zagrożeniem.
„To kundel” - słychać w rogu pokoju. Chłopak nawet nie drgnie. Wie, że nikt z nim nie zadrze. Może w całkowitym spokoju chwycić w rękę o zdartych do krwi knykciach szklankę z trunkiem, przyłożyć ją do ust i zwilżyć gardło. Gardło, które niesie szkaradną szramę przez samą grdykę. Gdy odstawia naczynie z powrotem na blat, barman pochyla się nad nim i uśmiecha marudnie, aż wąsy mu się unoszą.
- Co? Kolejna panienka zaliczona?
Młodzieniec wzrusza obojętnie barkami, by zaraz odpowiedzieć mu tylko ironicznym uśmiechem. Znali się jak łyse konie. Dzień jak dzisiejszy przechodzili tysiące razy.