To, co do niego mówił i to, jak się zachowywał, było irracjonalne. Każdy na jego miejscu wziąłby dawno nogi za pas. Może wilczur nie prezentował się najlepiej, ale od wieków wiadomo, że nawet ranne zwierzęta stanowią niebezpieczeństwo dla tych, którzy spróbują je zlekceważyć. Dlatego warczenie nie ustawało, a mięśnie wciąż były napięte – przygotowane na atak, który nie następował, mieszając w głowie przyćmionego cierpieniem poziomu E.
Już dawno powinna rozgorzeć walka. Gdzie pierwszy cios?
Zmarszczył mocno pysk, klepany po głowie. Tutaj, przeszło mu ironicznie przez myśl. W normalnej sytuacji strzepnąłby z siebie rękę delikwenta, ale obecnie nie miał siły podnieść powiek, co tu mówić o takich wyczynach. W żyłach zaczęło mu się tylko żywiej gotować i włosy na karku zrobiły się bardziej zjeżone, ale poza tym nie odparował.
To niegroźny kretyn.
Growlithe zamknął ślepia, czując pierwsze mrowienia w opuszkach łap. Leżąc na wilgotnej od rosy ziemi wielu popada w relaks. Dla niego ten fragment gleby wydawał się teraz najgorszym miejscem, na jakie trafił. Szczególnie teraz, gdy forma zaczynała się uczłowieczać.
Proces trwa zwykle od kilkudziesięciu sekund do paru minut, rzadko przeciągając się do dłuższych ram czasowych. Niejednokrotnie wpadał wtedy w coś na wzór szału, zamroczony bólem łamanych kości i rozrastających albo malejących się organów. Choć przemiana w zwierzę nigdy nie należała do najprzyjemniejszych doznań, o wiele gorzej było z powróceniem do pierwotnej postaci. Sierść skracała się, powoli wchłaniana pod skórę, a dotychczas długie pazury kruszyły się, jakby zbudowano je ze szkła trafionego zbyt ciężkim przedmiotem. Całość przypominała wciskanie się w za małą skorupę, gdy organizm maleje, gnieciony przez niewidoczne ściany.
Pasma długich wdechów i szybkich wydechów przeciskały się przez zaciśnięte w amoku kły. Długie, białe zęby powoli powracały do swojej "normalnej" prezentacji, przestając odgrywać tak niebezpieczną rolę, jak jeszcze przed momentem. Uszy wróciły na swoje miejsce, pysk skrócił się, a nos wyblakł z czerni, znów obsypany ledwo zauważalnymi piegami.
Choć na skroni wystąpiły mu pierwsze krople potu, podniósł rękę. Jeszcze nie do końca ludzkie pazury pochwyciły zraniony nadgarstek anioła w słabym uścisku kogoś, kto do ostatniej chwili zamierza się szarpać. Nawet wtedy, gdy oznacza to mocniejsze zaciśnięcie się stryczka na gardle.
- Ubrania – wychrypiał głosem, który wydawał się kompletnie do niego nie należeć. Brzmiał tak, jakby jego strony ocierały się o papier ścierny, ledwo mogąc wydusić z siebie podstawowe sylaby. - Zdejmuj je – warknął, mrużąc błyszczące ślepia. Palce, które przed chwilą tylko trzymały przegub nieznajomego, teraz zacisnęły się silniej na jego skórze. Można by nawet pomyśleć, że do Growlithe'a powróciły na tyle duże pokłady siły, by móc raz jeszcze zaatakować drobniejszego chłopaka.
Mimo tego nie ruszył się z miejsca. Wsparty jedną ręką o ziemię, drugą przytrzymywał owcę przy sobie. Dostatecznie blisko, by Bell mógł dostrzec, jak od zaciskania szczęk, mocniej zarysowuje się żuchwa wymordowanego, a jego klatka piersiowa, wcześniej całkowicie skryta pod gęstym futrem, nosi na sobie konkretne oznaki walki.
Ryzykował, pokazując ludzką formę. Wiedział o tym. Podświadomość krzyczała mu jednak prosto do ucha, że przed sobą nie miał osoby, która kopnęłaby leżacego, choć duma Wilczura poczuła się urażona jeszcze przed tym, nim ten mały idiota postanowił potraktować go jak psa.
Regeneracja mocy:
- wampiryzm: 6/8.
Już dawno powinna rozgorzeć walka. Gdzie pierwszy cios?
Zmarszczył mocno pysk, klepany po głowie. Tutaj, przeszło mu ironicznie przez myśl. W normalnej sytuacji strzepnąłby z siebie rękę delikwenta, ale obecnie nie miał siły podnieść powiek, co tu mówić o takich wyczynach. W żyłach zaczęło mu się tylko żywiej gotować i włosy na karku zrobiły się bardziej zjeżone, ale poza tym nie odparował.
To niegroźny kretyn.
Growlithe zamknął ślepia, czując pierwsze mrowienia w opuszkach łap. Leżąc na wilgotnej od rosy ziemi wielu popada w relaks. Dla niego ten fragment gleby wydawał się teraz najgorszym miejscem, na jakie trafił. Szczególnie teraz, gdy forma zaczynała się uczłowieczać.
Proces trwa zwykle od kilkudziesięciu sekund do paru minut, rzadko przeciągając się do dłuższych ram czasowych. Niejednokrotnie wpadał wtedy w coś na wzór szału, zamroczony bólem łamanych kości i rozrastających albo malejących się organów. Choć przemiana w zwierzę nigdy nie należała do najprzyjemniejszych doznań, o wiele gorzej było z powróceniem do pierwotnej postaci. Sierść skracała się, powoli wchłaniana pod skórę, a dotychczas długie pazury kruszyły się, jakby zbudowano je ze szkła trafionego zbyt ciężkim przedmiotem. Całość przypominała wciskanie się w za małą skorupę, gdy organizm maleje, gnieciony przez niewidoczne ściany.
Pasma długich wdechów i szybkich wydechów przeciskały się przez zaciśnięte w amoku kły. Długie, białe zęby powoli powracały do swojej "normalnej" prezentacji, przestając odgrywać tak niebezpieczną rolę, jak jeszcze przed momentem. Uszy wróciły na swoje miejsce, pysk skrócił się, a nos wyblakł z czerni, znów obsypany ledwo zauważalnymi piegami.
Choć na skroni wystąpiły mu pierwsze krople potu, podniósł rękę. Jeszcze nie do końca ludzkie pazury pochwyciły zraniony nadgarstek anioła w słabym uścisku kogoś, kto do ostatniej chwili zamierza się szarpać. Nawet wtedy, gdy oznacza to mocniejsze zaciśnięcie się stryczka na gardle.
- Ubrania – wychrypiał głosem, który wydawał się kompletnie do niego nie należeć. Brzmiał tak, jakby jego strony ocierały się o papier ścierny, ledwo mogąc wydusić z siebie podstawowe sylaby. - Zdejmuj je – warknął, mrużąc błyszczące ślepia. Palce, które przed chwilą tylko trzymały przegub nieznajomego, teraz zacisnęły się silniej na jego skórze. Można by nawet pomyśleć, że do Growlithe'a powróciły na tyle duże pokłady siły, by móc raz jeszcze zaatakować drobniejszego chłopaka.
Mimo tego nie ruszył się z miejsca. Wsparty jedną ręką o ziemię, drugą przytrzymywał owcę przy sobie. Dostatecznie blisko, by Bell mógł dostrzec, jak od zaciskania szczęk, mocniej zarysowuje się żuchwa wymordowanego, a jego klatka piersiowa, wcześniej całkowicie skryta pod gęstym futrem, nosi na sobie konkretne oznaki walki.
Ryzykował, pokazując ludzką formę. Wiedział o tym. Podświadomość krzyczała mu jednak prosto do ucha, że przed sobą nie miał osoby, która kopnęłaby leżacego, choć duma Wilczura poczuła się urażona jeszcze przed tym, nim ten mały idiota postanowił potraktować go jak psa.
Regeneracja mocy:
- wampiryzm: 6/8.
Dom kończący mało uczęszczaną uliczkę. Znajduje się tuż obok domu rodziny Harakawa, oddzielony od niego murem i gigantycznym drzewem liściastym, którego gałęzie kładą się na ścianach i dachu obu budynków.
Konstrukcja średnich rozmiarów z jednym piętrem. Układ jest typowo japoński, wzbogacony o dwa balkony oraz wyjście z salonu do ogrodu utrzymanego w klimacie typowym dla Kraju Kwitnącej Wiśni.
Konstrukcja średnich rozmiarów z jednym piętrem. Układ jest typowo japoński, wzbogacony o dwa balkony oraz wyjście z salonu do ogrodu utrzymanego w klimacie typowym dla Kraju Kwitnącej Wiśni.
Sytuacja była dziwna. Ich relacja zaczynała być dziwna. Dziwne było nawet to, że zbiegiem okoliczności pojawiła się tu matka, a wraz z nią – setki wyobrażeń na temat, który nigdy nie będzie mieć miejsca. Drażniące samo w sobie, choć Kyouryuu nie miał szans, by wygładzić teraz wszystkie fałdy niepowodzeń. Uznał nawet, że najbezpieczniej będzie przeczekać.
On. Osoba, która brała sprawy w swoje ręce nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się beznadziejna.
- Nie powiem ci.
- Jasne.
- Nie mogę.
- Okej.
- Może kiedyś ci powiem, ale teraz... Co miałeś na myśli mówiąc, że mnie nie rozumiesz, Ruuchan?
Zaśmiał się.
- Idź już spać.
Może on też nie mógł.
Nie musiał długo czekać, by świadomość Ylvy umarła, posyłając ją na łóżku. Miarowy oddech padł na wyciągniętą pod usta dłoń czarnowłosego, który – mając już pewność, że dziewczyna zasnęła – podniósł się z kanapy i wyszedł z pokoju.
Nie tym razem.
Byłoby zbyt łatwo.
Nad ranem – jeszcze przed szóstą – dom wypełniło skwierczenie i zapach bekonu. Ruuka jęknął pod nosem, naciągając koc aż po uszy i nos, ale nawet to nie uchroniło go przed nieuniknionym.
Pani Miyuri, w pastelowo różowym fartuchu, podniosła ręce i zebrała długie kosmyki czarnych włosów, wiążąc je w niedbałą kitkę. Gdyby ktokolwiek z pracy ją teraz zobaczył, pewnie by nie rozpoznał kobiety, którą stawała się po wyjściu z domu. Zawsze ściągała włosy w ciasny kok, a szczupłe nogi kryła pod ołówkową spódnicą, idealnie wyrysowując swój obraz rzetelnej bizneswomen. Widok roztrzepanych włosów i krótkich spodenek musiał być szokiem dla każdego. Szczególnie dla Ruuki, który w końcu podniósł się na kanapie i zerknął za oparcie, w kierunku kuchni.
- Co ty robisz o tak wczesnej porze? – wymamrotał niewyraźnie, próbując odszukać ręką własną twarz.
Matka chłopaka odwróciła głowę i spojrzała przez ramię prosto na niego. Jej uśmiech otworzył mu szerzej oczy.
- Och, obudziłam cię? – Chwyciła za rączkę patelni, przestawiając widelcem posykujące na czarnej powierzchni bekony. – To dla mnie. Ale zrobię też dla was. Na co macie ochotę?
- "My"? – stęknął, tym razem macając koc, by znaleźć jego róg. - Momoji pewnie zje płatki, a Haru-
Przerwał, gdy rozbrzmiał pełen rozbawienia chichot.
- Daj spokój, Ruuka! – Cmoknęła pełnymi ustami. – Już ja wiem, co się kroi! Powiedz mi tylko... czemu śpisz na kanapie? W salonie?
Chłopak spuścił wzrok, przyglądając się tępo położonym na kocu dłoniom. Czuł mrowienie w opuszkach palców i nie przestawało opuszczać go uczucie, jakby o czymś zapomniał. Albo lepiej – jakby coś strasznego czaiło się za jego plecami i znikało za każdym razem, gdy decydował się odwrócić.
- Ylva śpi w pokoju. – Czemu więc nie spał z nią? To nie pierwszy raz. - Rozwalała się, więc zszedłem na dół.
Pani Miyuri przytknęła wierzch dłoni do ust. Nie usłyszał śmiechu, ale patrząc na jej drżące ramiona, mógł śmiało uznać, że powstrzymywała się przed tym, by pokazać, jak bardzo...
- Bawi cię ta sytuacja – skwitował kwaśno, dokańczając myśl. Zirytowany złapał w końcu brzeg koca i wyciągnął nogi spod nakrycia, dopiero zdając sobie sprawę, jak było mu gorąco. W całym domu musiało być duszno, ale tutaj, w oparach "śniadania", było nie do zniesienia. Skomentował więc coś o tym, że powinna zająć się żarciem, a nie wtrącać nos w nieswoje sprawy, przeciągnął się, rozprostowując zastałe kości i wstał, rozglądając po pomieszczeniu. Było dokładnie takie samo, jak zawsze. Nocował tu tysiące, miliardy razów – szczególnie za dzieciaka, gdy z Ylvą oglądali horrory. Na dole było "bezpieczniej". Bo bliżej do pokoju matki.
Teraz ta sama matka wydawała mu się potworem o wiele groźniejszym, niż postacie z głupich filmów, a całe pomieszczenie stało się klatką.
- Patrzysz na mnie – mruknął, zawiązując ciaśniej spodnie. - Wiesz, że to nic nie da? Za dużo sobie dopowiadasz.
- Oj, Ruuka! Myślisz, że ja nigdy nie byłam młoda?
- Nadal jesteś młoda.
Odwróciła się raz jeszcze, tym razem posyłając mu zaskoczone spojrzenie.
- Naprawdę tak sądzisz?
Ale chłopaka dawno nie było w pomieszczeniu. Usłyszała tylko, jak bose stopy uderzają o kolejne stopnie schodów, a potem całą wyprawę uwieńczono trzaskiem zamykanych drzwi. Miyuri uśmiechnęła się pod nosem, wracając do robienia posiłku.
- Hej. – Ni to szept, ni to pomruk wytoczył się z gardła Ruuki, który z ręką na ramieniu Ylvy, próbował ją dobudzić. - Wstawaj, śpiąca królewno. Nikt cię tu nie obudzi pocałunkiem, a jeśli za dwadzieścia minut nie doprowadzisz się do porządku, śniadanie na dole wystygnie. O ile jesteś w stanie coś przegryźć po wczorajszych imprezach.
Ostatnie zdanie prześlizgnęło się już przez jego zęby, które zacisnął w nagłym zirytowaniu.
- Zresztą, wszystko mi jedno. Złaź na dół, czekamy.
Po tych słowach chwycił z oparcia krzesła obrotowego, które odjechało od biurka tak daleko, bluzę i narzucił ją na nagie ramiona. Obrzucił jeszcze Ylvę taksującym spojrzeniem, mówiącym samo przez się: zrób to dla mnie. Zachowaj pozory.
Ale zachowanie pozorów, jakkolwiek Ylva by nie wyglądała, nie miało tu żadnego sensu. Pół godziny później w strefie kuchennej, przy dużym stole, matka Ruuki nie ściągała spojrzenia z rudowłosej, przyglądając się jej tak nachalnie, że ciszę w końcu przerwało odchrząknięcie jedynego samca w domu.
- Sondujesz ją. – Przywołał ją do porządku na tyle, by zwróciła swoje ciemne, brązowe spojrzenie na twarz syna. - To niefajne.
- Może - mruknęła kobieta, wspierając policzek na schludnej dłoni. Jej porcja była praktycznie nietknięta; zbyt się zajęła doglądaniem tego, czy Ylva zje wszystko, co miała na talerzu. – Ale... mam za to bardzo dobre wieści.
Kyouryuu przesunął na bok zielsko i zaczął wygrzebywać omlet.
- To znaczy?
Zawsze, gdy słyszał "dobre wieści" lądował w szpitalu. Albo jako poszkodowany, albo z poszkodowanym. Tym razem spodziewał się czegoś podobnego, więc gdy matka wstała od stołu i przeszła do komody blisko telewizora, nie spuścił jej z pola widzenia nawet na moment. Uniósł za to brew, gdy zwróciła się frontem do ich dwójki, machając podłużnymi, kolorowymi papierkami.
- Bilety – wyjaśniła, rozkładając je w wachlarz. – Co wy na to? Na koncert. Ylva, pożyczę ci sukienkę! Mam idealną dla ciebie! Podkreśli twoje-
- Wezmę trzy - wtrącił się, jeszcze nim pani Miyuri zdążyła się rozklekotać. Potem zwrócił się do Ylvy, posyłając jej znaczące spojrzenie. - Napiszę do Verity. Może pójdzie z nami.
Ylva, chcąc nie chcąc, została napadnięta przez matkę chłopaka, który zdążył wrócić na pierwsze piętro, wziąć prysznic, doprowadzając się tym samym do względnego porządku, a finalnie – zejść na dół i wrócić w połowie jej krwiożerczego ataku na Harakawę. Schodząc po stopniach usłyszał, jak bose stopy własnej rodzicielki przecinają dom. Kiedy pojawiła się w aneksie, w dłoniach trzymała kilka oprawionych w folie ubrań, na których widok twarz czarnowłosego ściągnęła się w wyrazie bólu.
- Ylv – zagadnął jeszcze, stając przed drzwiami jej domu. Spojrzał wtedy na dziewczynę spod rozwianej grzywki i wzruszył lekko barkami. - Ona tak ma. Ale chce dobrze. Wiesz, nie? – Zacisnął na moment usta, czując mrowienie warg. - Wpadnę o 18.
zt + Ylva
On. Osoba, która brała sprawy w swoje ręce nawet wtedy, gdy sytuacja wydawała się beznadziejna.
- Nie powiem ci.
- Jasne.
- Nie mogę.
- Okej.
- Może kiedyś ci powiem, ale teraz... Co miałeś na myśli mówiąc, że mnie nie rozumiesz, Ruuchan?
Zaśmiał się.
- Idź już spać.
Może on też nie mógł.
Nie musiał długo czekać, by świadomość Ylvy umarła, posyłając ją na łóżku. Miarowy oddech padł na wyciągniętą pod usta dłoń czarnowłosego, który – mając już pewność, że dziewczyna zasnęła – podniósł się z kanapy i wyszedł z pokoju.
Nie tym razem.
Byłoby zbyt łatwo.
Nad ranem – jeszcze przed szóstą – dom wypełniło skwierczenie i zapach bekonu. Ruuka jęknął pod nosem, naciągając koc aż po uszy i nos, ale nawet to nie uchroniło go przed nieuniknionym.
Pani Miyuri, w pastelowo różowym fartuchu, podniosła ręce i zebrała długie kosmyki czarnych włosów, wiążąc je w niedbałą kitkę. Gdyby ktokolwiek z pracy ją teraz zobaczył, pewnie by nie rozpoznał kobiety, którą stawała się po wyjściu z domu. Zawsze ściągała włosy w ciasny kok, a szczupłe nogi kryła pod ołówkową spódnicą, idealnie wyrysowując swój obraz rzetelnej bizneswomen. Widok roztrzepanych włosów i krótkich spodenek musiał być szokiem dla każdego. Szczególnie dla Ruuki, który w końcu podniósł się na kanapie i zerknął za oparcie, w kierunku kuchni.
- Co ty robisz o tak wczesnej porze? – wymamrotał niewyraźnie, próbując odszukać ręką własną twarz.
Matka chłopaka odwróciła głowę i spojrzała przez ramię prosto na niego. Jej uśmiech otworzył mu szerzej oczy.
- Och, obudziłam cię? – Chwyciła za rączkę patelni, przestawiając widelcem posykujące na czarnej powierzchni bekony. – To dla mnie. Ale zrobię też dla was. Na co macie ochotę?
- "My"? – stęknął, tym razem macając koc, by znaleźć jego róg. - Momoji pewnie zje płatki, a Haru-
Przerwał, gdy rozbrzmiał pełen rozbawienia chichot.
- Daj spokój, Ruuka! – Cmoknęła pełnymi ustami. – Już ja wiem, co się kroi! Powiedz mi tylko... czemu śpisz na kanapie? W salonie?
Chłopak spuścił wzrok, przyglądając się tępo położonym na kocu dłoniom. Czuł mrowienie w opuszkach palców i nie przestawało opuszczać go uczucie, jakby o czymś zapomniał. Albo lepiej – jakby coś strasznego czaiło się za jego plecami i znikało za każdym razem, gdy decydował się odwrócić.
- Ylva śpi w pokoju. – Czemu więc nie spał z nią? To nie pierwszy raz. - Rozwalała się, więc zszedłem na dół.
Pani Miyuri przytknęła wierzch dłoni do ust. Nie usłyszał śmiechu, ale patrząc na jej drżące ramiona, mógł śmiało uznać, że powstrzymywała się przed tym, by pokazać, jak bardzo...
- Bawi cię ta sytuacja – skwitował kwaśno, dokańczając myśl. Zirytowany złapał w końcu brzeg koca i wyciągnął nogi spod nakrycia, dopiero zdając sobie sprawę, jak było mu gorąco. W całym domu musiało być duszno, ale tutaj, w oparach "śniadania", było nie do zniesienia. Skomentował więc coś o tym, że powinna zająć się żarciem, a nie wtrącać nos w nieswoje sprawy, przeciągnął się, rozprostowując zastałe kości i wstał, rozglądając po pomieszczeniu. Było dokładnie takie samo, jak zawsze. Nocował tu tysiące, miliardy razów – szczególnie za dzieciaka, gdy z Ylvą oglądali horrory. Na dole było "bezpieczniej". Bo bliżej do pokoju matki.
Teraz ta sama matka wydawała mu się potworem o wiele groźniejszym, niż postacie z głupich filmów, a całe pomieszczenie stało się klatką.
- Patrzysz na mnie – mruknął, zawiązując ciaśniej spodnie. - Wiesz, że to nic nie da? Za dużo sobie dopowiadasz.
- Oj, Ruuka! Myślisz, że ja nigdy nie byłam młoda?
- Nadal jesteś młoda.
Odwróciła się raz jeszcze, tym razem posyłając mu zaskoczone spojrzenie.
- Naprawdę tak sądzisz?
Ale chłopaka dawno nie było w pomieszczeniu. Usłyszała tylko, jak bose stopy uderzają o kolejne stopnie schodów, a potem całą wyprawę uwieńczono trzaskiem zamykanych drzwi. Miyuri uśmiechnęła się pod nosem, wracając do robienia posiłku.
- Hej. – Ni to szept, ni to pomruk wytoczył się z gardła Ruuki, który z ręką na ramieniu Ylvy, próbował ją dobudzić. - Wstawaj, śpiąca królewno. Nikt cię tu nie obudzi pocałunkiem, a jeśli za dwadzieścia minut nie doprowadzisz się do porządku, śniadanie na dole wystygnie. O ile jesteś w stanie coś przegryźć po wczorajszych imprezach.
Ostatnie zdanie prześlizgnęło się już przez jego zęby, które zacisnął w nagłym zirytowaniu.
- Zresztą, wszystko mi jedno. Złaź na dół, czekamy.
Po tych słowach chwycił z oparcia krzesła obrotowego, które odjechało od biurka tak daleko, bluzę i narzucił ją na nagie ramiona. Obrzucił jeszcze Ylvę taksującym spojrzeniem, mówiącym samo przez się: zrób to dla mnie. Zachowaj pozory.
Ale zachowanie pozorów, jakkolwiek Ylva by nie wyglądała, nie miało tu żadnego sensu. Pół godziny później w strefie kuchennej, przy dużym stole, matka Ruuki nie ściągała spojrzenia z rudowłosej, przyglądając się jej tak nachalnie, że ciszę w końcu przerwało odchrząknięcie jedynego samca w domu.
- Sondujesz ją. – Przywołał ją do porządku na tyle, by zwróciła swoje ciemne, brązowe spojrzenie na twarz syna. - To niefajne.
- Może - mruknęła kobieta, wspierając policzek na schludnej dłoni. Jej porcja była praktycznie nietknięta; zbyt się zajęła doglądaniem tego, czy Ylva zje wszystko, co miała na talerzu. – Ale... mam za to bardzo dobre wieści.
Kyouryuu przesunął na bok zielsko i zaczął wygrzebywać omlet.
- To znaczy?
Zawsze, gdy słyszał "dobre wieści" lądował w szpitalu. Albo jako poszkodowany, albo z poszkodowanym. Tym razem spodziewał się czegoś podobnego, więc gdy matka wstała od stołu i przeszła do komody blisko telewizora, nie spuścił jej z pola widzenia nawet na moment. Uniósł za to brew, gdy zwróciła się frontem do ich dwójki, machając podłużnymi, kolorowymi papierkami.
- Bilety – wyjaśniła, rozkładając je w wachlarz. – Co wy na to? Na koncert. Ylva, pożyczę ci sukienkę! Mam idealną dla ciebie! Podkreśli twoje-
- Wezmę trzy - wtrącił się, jeszcze nim pani Miyuri zdążyła się rozklekotać. Potem zwrócił się do Ylvy, posyłając jej znaczące spojrzenie. - Napiszę do Verity. Może pójdzie z nami.
Ylva, chcąc nie chcąc, została napadnięta przez matkę chłopaka, który zdążył wrócić na pierwsze piętro, wziąć prysznic, doprowadzając się tym samym do względnego porządku, a finalnie – zejść na dół i wrócić w połowie jej krwiożerczego ataku na Harakawę. Schodząc po stopniach usłyszał, jak bose stopy własnej rodzicielki przecinają dom. Kiedy pojawiła się w aneksie, w dłoniach trzymała kilka oprawionych w folie ubrań, na których widok twarz czarnowłosego ściągnęła się w wyrazie bólu.
- Ylv – zagadnął jeszcze, stając przed drzwiami jej domu. Spojrzał wtedy na dziewczynę spod rozwianej grzywki i wzruszył lekko barkami. - Ona tak ma. Ale chce dobrze. Wiesz, nie? – Zacisnął na moment usta, czując mrowienie warg. - Wpadnę o 18.
zt + Ylva
Pociąg bezgłośnie wjechał na stację. Była 19:30. Drzwi rozsunęły się zaraz po komunikacie i z wnętrza pojazdu wylała się masa ludzi. Wśród nich wyróżniał się jeden z wyższych osobników (jego łeb, jako jedyny, wystawał ponad linię innych łbów), w towarzystwie dwóch kolejnych dziwaków – zieleń i pomarańcz były aż zbyt krzykliwe, gdy wokół tyle czerni, co rusz rozstępującej się pod naporem kroczącej trójki.
- Według wytycznych, budynek stoi blisko głównej drogi... – wymamrotał, gdy przebili się przez morze uderzających o siebie ciał i mieli już szansę złapać oddech na prostym, mniej zaludnionym chodniku. Zdania nie dokończył. Wystarczyło, że w połowie wypowiadania go wzniósł spojrzenie, a dostrzegł ogromnych rozmiarów klub, który mimo nowoczesności – a wszystko tu było nowoczesne – wydawał się aż bić po oczach. Krzyczał: "tak, tutaj jestem" i Ruuka po raz pierwszy zwątpił, czy będzie to dobre miejsce dla Verity.
Przed drzwiami, podając bilety stojącemu w wiecznym rozkroku mężczyźnie w czarnych okularach, cały czas zerkał na Greenwood. Chcąc nie chcąc – to on wyszedł z inicjatywą. To, jak potoczy się reszta wieczoru i jak bardzo będzie trzeba bić się w pierś, zależało głównie od niego. Może od muzyki, może od ludzi wewnątrz, może od ogólnej atmosfery i przypadków losowych, ale poza tym był decydującym czynnikiem, co samo przez siebie wywołało u niego pierwszą oznakę stresu.
- W razie czego. – Bransoletka, którą założył na nadgarstek, zaświeciła, gdy przekroczył linię wejścia. Zdawało się, że od razu buchnęło w nich gorąco, a wraz z nim – podrzucająca całym budynkiem muzyka. Ruuka aż zmrużył oczy, zerkając w głąb korytarza. - Jestem pod stałym nadzorem komórkowym.
I co? Uważasz, że się zgubią?
Dwie minuty później płynął środkiem pomieszczenia, klnąc pod nosem w kilku językach. Dygający, drżący i wiecznie ocierający się o siebie tłum ludzi w końcu wypluł go na drugim końcu pomieszczenia, niemal faktycznie wyrzucając na ścianę. Gdyby w porę nie wyprostował ramion, głowa miałaby bliższe spotkanie z twardym fragmentem jakiejś półki, a i tak, mimo ominięcia przeszkody, rozbolała go do tragicznego stopnia.
- Ylv? – charknął do komórki, przyciskając ją mocniej do ucha. - Wiedziałem, że tak będzie! – Podniósł głos, by go usłyszała. - Jest z tobą Verity? Nie, nie wiem co się stało. Ktoś mnie wciągnął w sam środek... Tak, przy barze. To po drugiej stronie od wejścia. Gdzie jesteście?
Palcem poprawił okulary, gdy jeden z błysków świateł na moment go oślepił. Wsłuchiwał się w pomrukujący telefon, który jak raz ledwo spełniał swoją rolę. Przez pszczele rozmowy wkoło, prawie nie słyszał tego, co mówiła Harakawa, a przez fakt, że tak łatwo się rozdzielili, tym bardziej chciał je mieć w zasięgu wzroku.
- Widzisz mnie?
Zaskoczenie przecisnęło się przez jego zęby, gdy przesuwał wzrokiem wzdłuż linii tłumu. Jeżeli Ylva faktycznie go widziała, to nie mogły być aż tak daleko. On ich jednak nie dostrzegał, powoli zirytowany na mieniący się wszystkimi kolorami tłum.
- Dobra, poczekam. W razie czego dzwoń.
Rozłączył się, wkładając komórkę z powrotem do kieszeni. Przez całą rozmowę jego ciało poruszało się samoistnie i jak przed momentem stał pod ścianą, tak teraz ulokował się na wysokim krześle tuż przy barze, przodem do parkietu, tyłem do barmana, bokiem do pochylonego nad drinkiem chłopaka.
Kyouryuu oparł łokieć o blat, przekręcając głowę w stronę owiniętego czarną wstęgą samotności chłopaka, którego zlustrował od góry, po same rogi. Ślad uśmiechu mimowolnie rozciągnął mu usta, a ciało jakby bardziej zwróciło się w kierunku nieznajomego, skupiając na nim na tyle spore zainteresowanie, by dało się je wyczuć bez patrzenia na samego Ruukę.
Kilka słów cisnęło mu się na wargi, ale nagłe pojawienie się barmana, na sekundę odcięło Ruukę od nucącego pod nosem towarzysza.
- To samo. – Kiwnięciem brody wskazał na szklankę ustawioną przed chłopakiem. - Trzy razy.
- Według wytycznych, budynek stoi blisko głównej drogi... – wymamrotał, gdy przebili się przez morze uderzających o siebie ciał i mieli już szansę złapać oddech na prostym, mniej zaludnionym chodniku. Zdania nie dokończył. Wystarczyło, że w połowie wypowiadania go wzniósł spojrzenie, a dostrzegł ogromnych rozmiarów klub, który mimo nowoczesności – a wszystko tu było nowoczesne – wydawał się aż bić po oczach. Krzyczał: "tak, tutaj jestem" i Ruuka po raz pierwszy zwątpił, czy będzie to dobre miejsce dla Verity.
Przed drzwiami, podając bilety stojącemu w wiecznym rozkroku mężczyźnie w czarnych okularach, cały czas zerkał na Greenwood. Chcąc nie chcąc – to on wyszedł z inicjatywą. To, jak potoczy się reszta wieczoru i jak bardzo będzie trzeba bić się w pierś, zależało głównie od niego. Może od muzyki, może od ludzi wewnątrz, może od ogólnej atmosfery i przypadków losowych, ale poza tym był decydującym czynnikiem, co samo przez siebie wywołało u niego pierwszą oznakę stresu.
- W razie czego. – Bransoletka, którą założył na nadgarstek, zaświeciła, gdy przekroczył linię wejścia. Zdawało się, że od razu buchnęło w nich gorąco, a wraz z nim – podrzucająca całym budynkiem muzyka. Ruuka aż zmrużył oczy, zerkając w głąb korytarza. - Jestem pod stałym nadzorem komórkowym.
I co? Uważasz, że się zgubią?
Dwie minuty później płynął środkiem pomieszczenia, klnąc pod nosem w kilku językach. Dygający, drżący i wiecznie ocierający się o siebie tłum ludzi w końcu wypluł go na drugim końcu pomieszczenia, niemal faktycznie wyrzucając na ścianę. Gdyby w porę nie wyprostował ramion, głowa miałaby bliższe spotkanie z twardym fragmentem jakiejś półki, a i tak, mimo ominięcia przeszkody, rozbolała go do tragicznego stopnia.
- Ylv? – charknął do komórki, przyciskając ją mocniej do ucha. - Wiedziałem, że tak będzie! – Podniósł głos, by go usłyszała. - Jest z tobą Verity? Nie, nie wiem co się stało. Ktoś mnie wciągnął w sam środek... Tak, przy barze. To po drugiej stronie od wejścia. Gdzie jesteście?
Palcem poprawił okulary, gdy jeden z błysków świateł na moment go oślepił. Wsłuchiwał się w pomrukujący telefon, który jak raz ledwo spełniał swoją rolę. Przez pszczele rozmowy wkoło, prawie nie słyszał tego, co mówiła Harakawa, a przez fakt, że tak łatwo się rozdzielili, tym bardziej chciał je mieć w zasięgu wzroku.
- Widzisz mnie?
Zaskoczenie przecisnęło się przez jego zęby, gdy przesuwał wzrokiem wzdłuż linii tłumu. Jeżeli Ylva faktycznie go widziała, to nie mogły być aż tak daleko. On ich jednak nie dostrzegał, powoli zirytowany na mieniący się wszystkimi kolorami tłum.
- Dobra, poczekam. W razie czego dzwoń.
Rozłączył się, wkładając komórkę z powrotem do kieszeni. Przez całą rozmowę jego ciało poruszało się samoistnie i jak przed momentem stał pod ścianą, tak teraz ulokował się na wysokim krześle tuż przy barze, przodem do parkietu, tyłem do barmana, bokiem do pochylonego nad drinkiem chłopaka.
Kyouryuu oparł łokieć o blat, przekręcając głowę w stronę owiniętego czarną wstęgą samotności chłopaka, którego zlustrował od góry, po same rogi. Ślad uśmiechu mimowolnie rozciągnął mu usta, a ciało jakby bardziej zwróciło się w kierunku nieznajomego, skupiając na nim na tyle spore zainteresowanie, by dało się je wyczuć bez patrzenia na samego Ruukę.
Kilka słów cisnęło mu się na wargi, ale nagłe pojawienie się barmana, na sekundę odcięło Ruukę od nucącego pod nosem towarzysza.
- To samo. – Kiwnięciem brody wskazał na szklankę ustawioną przed chłopakiem. - Trzy razy.
Jak doszło do całej tej sytuacji?
Newton miał wrażenie, że wszystko działo się w przyspieszonym tempie i tylko jemu jednemu pozostawiono statyczne odruchy. Reagował ledwo albo wcale, wyłączony z rozgrywek mających miejsce tuż przed jego nosem. W teorii wszystko słyszał – w praktyce wydawało się, jakby wszystkie słowa docierały do niego o pół minuty później niż do reszty. Na szczęście przez cały czas zachował ten sam, w połowie nieogarniający sytuacji, w połowie wściekły wyraz twarzy, więc jego komentarz nie tylko był adekwatny, ale też... po prostu taki, jaki byłby także podczas pełnej świadomości.
Ocknął się dopiero, gdy poczuł na skórze szorstki język.
Ręka jeszcze przez moment trwała nieruchomo, ale Montgomery szybko wyszarpnął ją, odsuwając od Yume z niekrytym obrzydzeniem.
- Obrzydlistwo - warknął punk i Newton bez żalu przyznał mu rację.
To było obrzydliwe. Nie tylko forma "pomocy". Późniejsze akty również, choć Newton do ostatniej sekundy próbował sobie wmówić, że wystarczy mrugnąć, a wszystko powróci do momentu sprzed wejścia do windy, a on, pchnięty uprzedzeniem, tym razem skorzysta ze schodów.
- Nie produkuj się. – Słowa prześlizgnęły się wreszcie przez zaciśnięte zęby, choć sam Newton zdawał się zachować nienaturalny jak na siebie spokój. Nie spuszczał spojrzenia z punka – wrogów nie warto było ignorować w takich chwilach – ale mówił do Yume i każdy w tym pomieszczeniu był tego świadom. - To żałosne, gdy stajesz w obronie silniejszych.
Słowa rozbrzmiały "same", gdy wreszcie zdjął wzrok z Dicka i wbił pochmurne oczy w twarz Czarnokrwistego. Coś między tą dwójką zazgrzytało, jakby przepłynął między nimi prąd w trakcie nieoczekiwanego zwarcia, raniąc oboje z równą mocą. Nadgarstek Newtona mimowolnie przesunął się po spodniach, ścierając ze skóry ślad po tym, co zrobił Yume.
- Nie mam zamiaru być żadnym twoim przyjacielem, jakkolwiek byś nie błyskał oczkami na prawo i lewo. Nie różnisz się niczym od jakiejkolwiek kanalii i nagłe akty heroizmu niczego tutaj nie zmienią. Laptop to rzecz, którą można wyrzucić, a martwisz się o to całe zajście, jakby wraz z jego zepsuciem miał umrzeć właściciel. To tak nie działa. Śmieci się wyrzuca i kupuje na ich miejsce nowe, lepsze. Myślisz, że czemu rodzice pozbyli się ciebie przy pierwszej możliwej okazji, szczylu?
- Newton? - Znużony ton głosu ledwo przebił się przez rytmiczne basy. Duże słuchawki mężczyzny zsunęły się z głowy i opadły na ramiona, zawisając na karku pochylonym nad papierami.
- Zaraz kończę – odrzucił, nie odrywając jednak spojrzenia od ekranu monitora. - Jeszcze kilka komend, słowo.
- Obiecałeś – burknęła Scarlet, zsuwając się z kanapy. Jej nagie nogi, zakryte jedynie zwiewnym materiałem niedługiej spódnicy przeszły nad nierozpakowanym kartonem i zaprowadziły kobietę prosto do siedzącego przy biurku mężczyzny. Wsunęła wtedy palce na jego ramiona i uśmiechnęła się pogodnie, zaglądając w ekran komputera. - Obiecałeś, że rozpakujemy to razem, pamiętasz?
Westchnął, wciskając kolejny klawisz.
- Scary, to zwykłe śmieci. Mamy ich setki w mieszkaniu. Po co ci na inauguracji otwarcia akurat ja? Możesz to zrobić sama. I tak potem trafi na strych i...
Znów wydała z siebie coś na wzór prychnięcia. Ręce, które wystukiwały kod, znieruchomiały, a on sam – zdejmując okulary – obrócił się w fotelu, przodem do niej. Spojrzał wtedy z dołu na jej naburmuszoną twarz i uniósł brew.
- Nie tak?
- Oczywiście, że nie! - huknęła nagle, wyrywając rękę z uścisku jego dłoni. - To oczywiste, że te rzeczy są ważne! Nie są śmieciami! A gdybym wyrzuciła teraz twój komputer, też byś tylko wzruszył barkami i kupił sobie nowy?
Uśmiechnął się rozbawiony.
- Właśnie tak, Scarlet. Może wreszcie byś mnie ruszyła, bym kupił lepszy model?
Z niedowierzaniem otworzyła usta.
- Nie mówisz chyba poważnie? Nie ma rzeczy, która ma dla ciebie wartość sentymentalną? Newt, nie żartuj!
Odchylił się w fotelu, wzdychając ciężko. Po wesołości nie zostało już śladu, choć tego, co między nimi miało teraz miejsce, nie można było nawet nazwać sprzeczką. To był tylko... drobny impuls. Jak kopnięcie prądem.
- Wobec ciebie jestem bardzo sentymentalny – mruknął, choć wyczuła, że mówi to na odczepnego. - Wystarczy?
- Panie Montgomery, pragnę pana uświadomić, że zawartość tego pudła jest bardzo moja, więc powinna być dla pana ważna! Twoje słowa!
- Nie przekręcaj – żachnął się, wreszcie ściągając szczupłe ciało kobiety na swoje kolana. Chwilę się opierała, ale w końcu mruknęła, pozwalając, by musnął ustami zagłębienie jej szyi. - Powiedziałem, że ty jesteś ważna. Nie twoje graty. Rozjaśniłem sytuację?
Zatrzymała go, kładąc palce na jego ustach. Twarz Newtona zawisła milimetr od niej, ale zaskakująco grzecznie cofnął głowę i spojrzał jej w oczy. Być może wyczuł powagę, która nagle ściągnęła twarz Scarlet w groźnym wyrazie.
- A to? - Nie opuściła dłoni. W zamian za to obróciła ją, wierzchem do niego i złączyła wszystkie palce. - To też nie ma dla ciebie wartości? Masz taką samą. To symbol. Ważny. A gdyby ktoś ci ją ukradł? Po prostu machnąłbyś ręką i kupił sobie drugą?
Newton parsknął niespodziewanie, przygarniając ją bliżej siebie. Obrączka pierwszy raz wydała mu się tak ciężka i gorąca.
- Masz rację. Akurat za to zabiłbym z zimną krwią, świeżo upieczona pani Montgomery.
Zdał sobie sprawę, że zawisnął między rzeczywistością a światem, do którego powracał mimowolnie. Lekko rozchylone usta zamknęły się, a potem wykrzywiły, gdy urwał temat w połowie, nawet nie kwapiąc się, żeby – przynajmniej – dokończyć myśl o wyrzucaniu przedmiotów. Przed oczami cały czas stał mu obraz jej poddenerwowanej twarzy. Chcąc nie chcąc zauważył zresztą, że wcześniej wspomnienia o niej były mniej wyblakłe. Pojawiały się też częściej.
A teraz?
Teraz tylko w sytuacjach, w których podnoszono mu ciśnienie.
Przez myśl mu nawet przeszło, że zadawanie się z Yume miało swój urok, ale jeśli taka była cena na krótkie chwile z nią, to wolał zaryzykować i znaleźć inny sposób, by przywrócić ich wyrazistość.
Bywały przecież inne formy ekstremalnej rozrywki, które aktywowały uśpioną adrenalinę. Co za problem skoczyć...
... z mostu.
Pod pociąg.
Z rozbawieniem podniósł laptop. Jego czarny ekran aż straszył i Newton uznał, że przy niektórych wystarczyło jedno poruszenie nogą, by umrzeć. Co za różnica, czy był to kopniak, czy krok z dachu dziesięciopiętrowca? Tak czy tak było to rozwiązanie, którego by nie pochlebiał...
Którego ona by nie pochlebiała.
Była zbyt złośliwa i nawet bez udziału jej słów wiedział, że wolała, by męczył się tutaj, w towarzystwie tych wszystkich patologii, niż poszedł na łatwiznę. Do źródła płynie się tylko pod prąd.
Z prądem płyną śmieci.
Ta przelotna myśl padła akurat w chwili, w której wrzucał laptop do plecaka. Tyle, jeśli chodzi o jego dzisiejszą robotę. Wszystko wskazywało na to, że gwiazdy poukładały się w nieprzychylne konstelacje z planetami i na samym ochrzanie od szefa nie skończą się jego dzisiejsze radości.
Rozklejał właśnie usta i czuł mrowienie słów, które przepchnęły się już przez przełyk i zamrowiły w język, ale uprzedziła go Miyasa.
- Ojoj, ale bałagan – mruknęła, rozglądając się po kabinie.
Zdawałoby się, że w tak małym "pomieszczeniu" nie ma prawa dojść do rozlewu krwi. A jednak wyszło, że ludzie się zbyt pomysłowi, żeby w milczeniu przeczekiwać burze.
- Co... co to? – Słaby, zaspany jeszcze głos Brajanka odwrócił głowę Miyasy w jego kierunku. - Co się stało?
Matka przytuliła go mocniej do siebie, próbując schować twarz chłopca w swojej piersi.
- Nic, kochanie. Panowie się trochę poszturchali, wiesz, jak ty z Tadashim!
A potem jej ostre spojrzenie spiorunowało każdego z nich po kolei – nawet Yume. Syknęła coś pod nosem; coś, co sprawiło, że pierwszy raz prezentowała się jak matka, a nie jak rozkapryszona kobieta, której cholerstwo uderzyło do głowy.
Punk powarkując schował scyzoryk, a Newton włożył rękę do plecaka. Omijając zepsuty laptop przeszukiwał jego zawartość, ale zanim znalazłby coś, co mógłby przeznaczyć na prowizoryczny opatrunek – nie, żeby rana była głęboka – z odsieczą przybyła starsza kobieta.
Miyasa wyciągnęła w jego stronę paczkę chusteczek, dusząc w sobie jakiś zwierzęcy okrzyk euforii, gdy mężczyzna wstał z klęczek i przyjął jedną z nich.
- Och, ty też się porządniej wytrzyj! - rzuciła zaraz, zwracając twarz do Yume.
Nie podeszła jednak do niego, najwidoczniej wierząc w kłamstwo, które wykreował sam Czarnokrwisty. Machnęła za to swoją dłonią, jakby odganiała muchę, dając mu znak, by się pospieszył.
- No dalej, dalej, bo tylko straszysz dziecko. Mało tu dziś nieprzyjemności? Chociaż nie ukrywam, że mnie też ciekawi wasza relacja. Bo jak to tak? Znaliście się jeszcze wcześniej czy co? To już nie na moje lata, by udawać, że nie wiem, gdy się kłamie. - Pokiwała palcem, jakby przed czymś go ostrzegała, a potem zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem, od butów, po kocie uszy. - Żeby tak do ludzi wychodzić! I nie wstyd wam?
Newton miał wrażenie, że wszystko działo się w przyspieszonym tempie i tylko jemu jednemu pozostawiono statyczne odruchy. Reagował ledwo albo wcale, wyłączony z rozgrywek mających miejsce tuż przed jego nosem. W teorii wszystko słyszał – w praktyce wydawało się, jakby wszystkie słowa docierały do niego o pół minuty później niż do reszty. Na szczęście przez cały czas zachował ten sam, w połowie nieogarniający sytuacji, w połowie wściekły wyraz twarzy, więc jego komentarz nie tylko był adekwatny, ale też... po prostu taki, jaki byłby także podczas pełnej świadomości.
Ocknął się dopiero, gdy poczuł na skórze szorstki język.
Ręka jeszcze przez moment trwała nieruchomo, ale Montgomery szybko wyszarpnął ją, odsuwając od Yume z niekrytym obrzydzeniem.
- Obrzydlistwo - warknął punk i Newton bez żalu przyznał mu rację.
To było obrzydliwe. Nie tylko forma "pomocy". Późniejsze akty również, choć Newton do ostatniej sekundy próbował sobie wmówić, że wystarczy mrugnąć, a wszystko powróci do momentu sprzed wejścia do windy, a on, pchnięty uprzedzeniem, tym razem skorzysta ze schodów.
- Nie produkuj się. – Słowa prześlizgnęły się wreszcie przez zaciśnięte zęby, choć sam Newton zdawał się zachować nienaturalny jak na siebie spokój. Nie spuszczał spojrzenia z punka – wrogów nie warto było ignorować w takich chwilach – ale mówił do Yume i każdy w tym pomieszczeniu był tego świadom. - To żałosne, gdy stajesz w obronie silniejszych.
Słowa rozbrzmiały "same", gdy wreszcie zdjął wzrok z Dicka i wbił pochmurne oczy w twarz Czarnokrwistego. Coś między tą dwójką zazgrzytało, jakby przepłynął między nimi prąd w trakcie nieoczekiwanego zwarcia, raniąc oboje z równą mocą. Nadgarstek Newtona mimowolnie przesunął się po spodniach, ścierając ze skóry ślad po tym, co zrobił Yume.
- Nie mam zamiaru być żadnym twoim przyjacielem, jakkolwiek byś nie błyskał oczkami na prawo i lewo. Nie różnisz się niczym od jakiejkolwiek kanalii i nagłe akty heroizmu niczego tutaj nie zmienią. Laptop to rzecz, którą można wyrzucić, a martwisz się o to całe zajście, jakby wraz z jego zepsuciem miał umrzeć właściciel. To tak nie działa. Śmieci się wyrzuca i kupuje na ich miejsce nowe, lepsze. Myślisz, że czemu rodzice pozbyli się ciebie przy pierwszej możliwej okazji, szczylu?
- Newton? - Znużony ton głosu ledwo przebił się przez rytmiczne basy. Duże słuchawki mężczyzny zsunęły się z głowy i opadły na ramiona, zawisając na karku pochylonym nad papierami.
- Zaraz kończę – odrzucił, nie odrywając jednak spojrzenia od ekranu monitora. - Jeszcze kilka komend, słowo.
- Obiecałeś – burknęła Scarlet, zsuwając się z kanapy. Jej nagie nogi, zakryte jedynie zwiewnym materiałem niedługiej spódnicy przeszły nad nierozpakowanym kartonem i zaprowadziły kobietę prosto do siedzącego przy biurku mężczyzny. Wsunęła wtedy palce na jego ramiona i uśmiechnęła się pogodnie, zaglądając w ekran komputera. - Obiecałeś, że rozpakujemy to razem, pamiętasz?
Westchnął, wciskając kolejny klawisz.
- Scary, to zwykłe śmieci. Mamy ich setki w mieszkaniu. Po co ci na inauguracji otwarcia akurat ja? Możesz to zrobić sama. I tak potem trafi na strych i...
Znów wydała z siebie coś na wzór prychnięcia. Ręce, które wystukiwały kod, znieruchomiały, a on sam – zdejmując okulary – obrócił się w fotelu, przodem do niej. Spojrzał wtedy z dołu na jej naburmuszoną twarz i uniósł brew.
- Nie tak?
- Oczywiście, że nie! - huknęła nagle, wyrywając rękę z uścisku jego dłoni. - To oczywiste, że te rzeczy są ważne! Nie są śmieciami! A gdybym wyrzuciła teraz twój komputer, też byś tylko wzruszył barkami i kupił sobie nowy?
Uśmiechnął się rozbawiony.
- Właśnie tak, Scarlet. Może wreszcie byś mnie ruszyła, bym kupił lepszy model?
Z niedowierzaniem otworzyła usta.
- Nie mówisz chyba poważnie? Nie ma rzeczy, która ma dla ciebie wartość sentymentalną? Newt, nie żartuj!
Odchylił się w fotelu, wzdychając ciężko. Po wesołości nie zostało już śladu, choć tego, co między nimi miało teraz miejsce, nie można było nawet nazwać sprzeczką. To był tylko... drobny impuls. Jak kopnięcie prądem.
- Wobec ciebie jestem bardzo sentymentalny – mruknął, choć wyczuła, że mówi to na odczepnego. - Wystarczy?
- Panie Montgomery, pragnę pana uświadomić, że zawartość tego pudła jest bardzo moja, więc powinna być dla pana ważna! Twoje słowa!
- Nie przekręcaj – żachnął się, wreszcie ściągając szczupłe ciało kobiety na swoje kolana. Chwilę się opierała, ale w końcu mruknęła, pozwalając, by musnął ustami zagłębienie jej szyi. - Powiedziałem, że ty jesteś ważna. Nie twoje graty. Rozjaśniłem sytuację?
Zatrzymała go, kładąc palce na jego ustach. Twarz Newtona zawisła milimetr od niej, ale zaskakująco grzecznie cofnął głowę i spojrzał jej w oczy. Być może wyczuł powagę, która nagle ściągnęła twarz Scarlet w groźnym wyrazie.
- A to? - Nie opuściła dłoni. W zamian za to obróciła ją, wierzchem do niego i złączyła wszystkie palce. - To też nie ma dla ciebie wartości? Masz taką samą. To symbol. Ważny. A gdyby ktoś ci ją ukradł? Po prostu machnąłbyś ręką i kupił sobie drugą?
Newton parsknął niespodziewanie, przygarniając ją bliżej siebie. Obrączka pierwszy raz wydała mu się tak ciężka i gorąca.
- Masz rację. Akurat za to zabiłbym z zimną krwią, świeżo upieczona pani Montgomery.
Zdał sobie sprawę, że zawisnął między rzeczywistością a światem, do którego powracał mimowolnie. Lekko rozchylone usta zamknęły się, a potem wykrzywiły, gdy urwał temat w połowie, nawet nie kwapiąc się, żeby – przynajmniej – dokończyć myśl o wyrzucaniu przedmiotów. Przed oczami cały czas stał mu obraz jej poddenerwowanej twarzy. Chcąc nie chcąc zauważył zresztą, że wcześniej wspomnienia o niej były mniej wyblakłe. Pojawiały się też częściej.
A teraz?
Teraz tylko w sytuacjach, w których podnoszono mu ciśnienie.
Przez myśl mu nawet przeszło, że zadawanie się z Yume miało swój urok, ale jeśli taka była cena na krótkie chwile z nią, to wolał zaryzykować i znaleźć inny sposób, by przywrócić ich wyrazistość.
Bywały przecież inne formy ekstremalnej rozrywki, które aktywowały uśpioną adrenalinę. Co za problem skoczyć...
... z mostu.
Pod pociąg.
Z rozbawieniem podniósł laptop. Jego czarny ekran aż straszył i Newton uznał, że przy niektórych wystarczyło jedno poruszenie nogą, by umrzeć. Co za różnica, czy był to kopniak, czy krok z dachu dziesięciopiętrowca? Tak czy tak było to rozwiązanie, którego by nie pochlebiał...
Którego ona by nie pochlebiała.
Była zbyt złośliwa i nawet bez udziału jej słów wiedział, że wolała, by męczył się tutaj, w towarzystwie tych wszystkich patologii, niż poszedł na łatwiznę. Do źródła płynie się tylko pod prąd.
Z prądem płyną śmieci.
Ta przelotna myśl padła akurat w chwili, w której wrzucał laptop do plecaka. Tyle, jeśli chodzi o jego dzisiejszą robotę. Wszystko wskazywało na to, że gwiazdy poukładały się w nieprzychylne konstelacje z planetami i na samym ochrzanie od szefa nie skończą się jego dzisiejsze radości.
Rozklejał właśnie usta i czuł mrowienie słów, które przepchnęły się już przez przełyk i zamrowiły w język, ale uprzedziła go Miyasa.
- Ojoj, ale bałagan – mruknęła, rozglądając się po kabinie.
Zdawałoby się, że w tak małym "pomieszczeniu" nie ma prawa dojść do rozlewu krwi. A jednak wyszło, że ludzie się zbyt pomysłowi, żeby w milczeniu przeczekiwać burze.
- Co... co to? – Słaby, zaspany jeszcze głos Brajanka odwrócił głowę Miyasy w jego kierunku. - Co się stało?
Matka przytuliła go mocniej do siebie, próbując schować twarz chłopca w swojej piersi.
- Nic, kochanie. Panowie się trochę poszturchali, wiesz, jak ty z Tadashim!
A potem jej ostre spojrzenie spiorunowało każdego z nich po kolei – nawet Yume. Syknęła coś pod nosem; coś, co sprawiło, że pierwszy raz prezentowała się jak matka, a nie jak rozkapryszona kobieta, której cholerstwo uderzyło do głowy.
Punk powarkując schował scyzoryk, a Newton włożył rękę do plecaka. Omijając zepsuty laptop przeszukiwał jego zawartość, ale zanim znalazłby coś, co mógłby przeznaczyć na prowizoryczny opatrunek – nie, żeby rana była głęboka – z odsieczą przybyła starsza kobieta.
Miyasa wyciągnęła w jego stronę paczkę chusteczek, dusząc w sobie jakiś zwierzęcy okrzyk euforii, gdy mężczyzna wstał z klęczek i przyjął jedną z nich.
- Och, ty też się porządniej wytrzyj! - rzuciła zaraz, zwracając twarz do Yume.
Nie podeszła jednak do niego, najwidoczniej wierząc w kłamstwo, które wykreował sam Czarnokrwisty. Machnęła za to swoją dłonią, jakby odganiała muchę, dając mu znak, by się pospieszył.
- No dalej, dalej, bo tylko straszysz dziecko. Mało tu dziś nieprzyjemności? Chociaż nie ukrywam, że mnie też ciekawi wasza relacja. Bo jak to tak? Znaliście się jeszcze wcześniej czy co? To już nie na moje lata, by udawać, że nie wiem, gdy się kłamie. - Pokiwała palcem, jakby przed czymś go ostrzegała, a potem zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem, od butów, po kocie uszy. - Żeby tak do ludzi wychodzić! I nie wstyd wam?